W Gazecie Warszawskiej Czytelniczka Marta odważnie mierzy się z tematem śmierdzącego terroru w autobusie:
Obok siedzi mężczyzna – ubrany w wiele warstw. Wokół unosi się straszny odór. Mężczyzna monologuje, przy czym 90 proc. jego wypowiedzi stanowią straszne przekleństwa. Tył autobusu sterroryzowany.
Czytelniczka zastanawia się, co zrobić w takiej sytuacji, rozważa interwencję Straży Miejskiej lub przynajmniej sprawdzenie biletu; z drugiej strony bierze pod uwagę ewentualne opóźnienie i wściekłość pasażerów na warszawski zbiorkom.
Refleksja o samopoczuciu tego, nie da się ukryć, uciążliwego pasażera nie pojawia się w liście czytelniczki. Pojawiła się w późniejszym flejmie, artykuł bowiem zalinkował Btd na googleplus i wywołał zaskakująco żywą, nawet jak na think tank, dyskusję. Ona nadal trwa, ale że w serwisach społecznościowych sporo kontentu po jakimś czasie ginie, pozwolę sobie wykorzystać argumentację i źródła w niej użyte.
Tytułem wstępu: mam świadomość mojej hipokryzji. Ona zaczyna się w momencie, gdy ubrana w ciepły polar odpalam laptopa kupionego na raty, wstępuję w internet i zaczynam dyskusję. Mam komfort przerwania dyskusji. Mam komfort złożenia deklaracji stanowiska w polemice z nikłym ryzykiem, że ktoś zawoła „sprawdzam”. Mogę, oczywiście, przywołać wspomnienia podjęcia kilku prób ludziom napotkanym tu i tam, ale jest powód, dla których wracam do nich niechętnie: wiem, że ta pomoc była nieskuteczna, a w najlepszym razie doraźna; nie pomogłam na stałe, nie uratowałam nikomu życia, nie jestem bohaterką. Nie jestem nią także flejmując w internetach (chociaż mam wiarę w to, że opowiadając tu, na blogu, jakąś historię, czasem przekonam kogoś do swoich racji i może jakoś pomogę; ale wiem, że może ona być złudna). Ba, zarówno działania realne, jak i wirtualne prócz mniej lub bardziej iluzorycznej pomocy doskonale mi robią na ego i czuję się szlachetna oraz pomocna. I, będę tu brutalnie szczera, jeśli ktokolwiek mi powie, że pomaga innym nie mając gratyfikacji w dobrym mniemaniu o sobie, uznam, że albo jest jeszcze większym hipokrytą niż ja albo ma spore zaburzenia w postrzeganiu siebie.
Więc tak, jestem hipokrytką. Nie jestem w sytuacji opisywanego mężczyzny, nigdy nie byłam, chociaż bywało blisko i mam świadomość, że mogę kiedyś się w niej znaleźć. Mogę więc tylko wyobrażać sobie, co przywiodło go do sytuacji, w której, niedomyty i odurzony, wzbudza wstręt w autobusie i jak on się z tym czuje.
Wyobrażam sobie więc, że z jakichś przyczyn coś mu się stało w ośrodek, który w zwykłych warunkach mówi nam codziennie „umyj się, włóż czyste ciuchy, idziesz do ludzi”; że są powody, dla których albo nie zauważa, że budzi odrazę, albo jest mu to obojętne. Zakładam, że jest on bezdomny; jako hint traktuję informację o kilku warstwach odzieży, zatem prawdopodobnie ma na sobie wszystkie swoje rzeczy.
Wykorzystując research, który zrobiłam podczas wspominanej dyskusji, można mówić o zespole zachowań i postaw, charakterystycznych dla osób w tej sytuacji:
„Nie ma wątpliwości, że wielu, zapewne nawet większość polskich bezdomnych znalazło się w tej sytuacji na skutek popełnianych przez siebie błędów życiowych lub odstępstwa od elementarnych norm życia społecznego, nie czyniąc przy tym wszystkiego co możliwe, aby się z niej wydobyć. Rozumowanie to i wynikające z niego oceny mogą się jednak odnosić do ludzi, którzy przeszli normalny proces socjalizacji, którzy nie przenoszą we własne życie patologii swoich rodzin pochodzenia oraz potrafią właściwie oceniać i rozwiązywać swoje problemy. Większość tzw. bezdomnych z wyboru nie może sprostać temu standardowi, wykazując różnorodne syndromy nieprzystosowania społecznego, z reguły współwystępujące z chorobą alkoholową.”
(źródło: http://www.monar.pl/content/zdjecia/Diagnoza_Zespol_Badawczy.pdf)
Innymi słowy: tak, coś się stało. Życie temu człowiekowi potoczyło się tak, że w pewnym momencie dopadł go kryzys. Zadziało się w jego życiu także to, że nie nauczył się radzić sobie z kryzysem; może nie miał po temu woli, może kompetencji, może obu. Nie pozyskał również umiejętności społecznych, by zgromadzić wokół siebie grupę ludzi, która umiałaby kryzys rozpoznać na czas i pomóc mu się z niego podźwignąć. Człowiek z wbudowaną pewnością siebie i siatką przyjaciół w takiej sytuacji się mobilizuje; człowiek pozbawiony tego zaplecza może pogrążyć się całkowicie.
(O klinicznej, zdiagnozowanej depresji można mówić w 20-25% przypadków:
http://www.ehow.co.uk/about_6106011_homelessness-depression.html
http://www.ori.org/Research/scientists/scientistPublications/Rohde/Depression-in-Homeless-Adolescents2.pdf;
odsetek jest mniejszy w krajach, w których w ramach walki z wykluczeniem społecznym podejmowane są działania, w szerokim rozumieniu, socjalizacyjne względem bezdomnych)
Jak wskazałam w cytacie z opracowania monaru, do kombinacji samotności i bezradności dochodzi również dość często choroba alkoholowa, która wielokrotnie jest nie skutkiem, a przyczyną bezdomności.
Skoro pojawia się wątek alkoholizmu, narzuca się też argument, by nie utrzymywać uzależnionych w chorobie i nie zacierać śladów strat wynikających z nieleczonego alkoholizmu. Innymi słowy, ignorowanie stanu chronicznej fazy alkoholizmu pogłębia chorobę i jest szkodliwe. Mam jednak poważne wątpliwości, czy izolacja chorego, czyli w naszym przykładzie, po prostu usunięcie go z autobusu da jakikolwiek efekt.
Bowiem na pytanie, kiedy uzależniony podejmie próbę leczenia odpowiedź jest taka, że wtedy, gdy pojawi się w jego życiu ten krótki moment, w którym sobie zrobi bilans zysków i strat z alkoholizmu. Takim momentem może być wyrzucenie z domu rodzinnego (btdt); przykładem mogą także być ludzie, którzy zaczynają terapię po utracie pracy z powodu picia lub gdy ich dzieci są już umieszczane w placówce opiekuńczej. Strat musi być więcej. I warunek konieczny: jeśli w tym czasie będzie ktoś na tyle blisko, by się przebić z komunikatem „to można leczyć”, jest szansa, że chory utrzyma się w ocenie tego bilansu i podejmie terapię. Ilu spośród uzależnionych ma szczęście mieć koło siebie kogoś na tyle bliskiego? Na ile można oczekiwać od osoby bliskiej, dość często współuzależnionej, umiejętności skutecznej pomocy, gdy sama zebrała po drodze spory bagaż krzywd od rodzica czy małżonka pogrążonego w chorobie?
(jest dla mnie rzeczą oczywistą, że w pierwszej kolejności ktoś taki powinien jednak zatroszczyć się o siebie; ale: nawiązując do analogii z cuchnącym, awanturującym się współpasażerem – DDA takiego współpasażera ma nie na siedzeniu obok, lecz na kolanach i nie przez godzinę, lecz przez całe życie, więc jego prawo do poczucia krzywdy jest o wiele, wiele większe)
Wracając do pytania: co zrobić – przyznam, że daleka jestem od tego, by wymagać od kogokolwiek wystarczającej cierpliwości, siły i odwagi pozwalających na street working czy wolontariat. Jeśli ktoś nimi dysponuje, ma mój podziw i szacunek. Jestem jednak zdania, że osoba bez odpowiednich kompetencji (takich jak: social skills, by swobodnie nawiązać rozmowę, odpowiednia dawka otwartości, by nie zatłuc rozmówcy pogardą, asertywność, by nie pozwolić ani sobie, ani rozmówcy na osunięcie się w agresję) może raczej zaszkodzić niż pomóc, więc jeśli ktoś nie czuje się na siłach, moim zdaniem lepiej, by powstrzymał się od działań.
Usunięciu człowieka, który jest na dnie, z autobusu ludzi, którym jest lepiej powinna towarzyszyć mentalna asysta, dzięki której pozyska on zręby wiedzy, jak od tego dna próbować się odbić oraz wsparcie w tym procesie (i na pewno w tym kierunku powinny także iść zmiany w polityce socjalnej). Okrzyk „wywalić z autobusu, niech się sam ogarnie” nie będzie niczym innym jak okrzykiem w swojej istocie korwinistycznej pogardy „ja sobie radzę, więc i on powinien, a nie, że jedzie ze mną, śmierdzi i mi przeszkadza”. Oczywiście, że przeszkadza. Nikomu nikt nie każe wyłączyć węchu lub nie czuć obrzydzenia. Ważne jest jednak, co z tym obrzydzeniem robimy w naszych głowach. Bo fakt, że my sobie radzimy przeważnie nie jest wyłącznie naszą zasługą, lecz splotem szczęśliwych okoliczności, które wyposażyły nas w odpowiednie umiejętności radzenia sobie w kryzysie.