Szanowni państwo, w XXI wieku skończył się terror politycznej poprawności.
Nagle się okazało, że pojęcie politycznej poprawności nie istnieje. Zniknęli żandarmi dający w pysk za murzynów i pedałów. Nikt już więcej nie usłyszał o adminach na forach, tnących hasła antysemickie i faszystowskie. Wszyscy szybko zapomnieli o chrześcijańskich serwisach informacyjnych umacniających antyfeminizm i homofobię, redwatch.info zaginęło bez wieści, zaś telewizja przestała emitować programy z udziałem Cejrowskiego, Wojewódzkiego i większości prawicowych polityków.
Niektórzy starsi narzekali wręcz na nudę i wspominali z rozrzewnieniem czasy, gdy przy porannej kawie przeczesywali internetsy, trochę ku uciesze, a trochę celem wyłowienia buca do zaorania. Prędzej czy później cel zostawał osiągnięty. Czasem wystarczyło spojrzeć, kogo zalinkowano na jedynce gazety. Nawet popularne wówczas blogerki nie ustrzegły się przed brakiem elementarnej wrażliwości, żonglując słowem transwestyta jako pojęciem dezawuującym. Czasem trzeba było sięgnąć głębiej i wygrzebać Peadara de Burcę, którego felietoniki w katowickiej prasie lokalnej zyskują duży zakwik czytelniczek i czytelników, wchłaniających tak złe na różnych poziomach frazy jak „MOJA PRAKTYCZNA ŚLĄSKA ŻONA obdarzyła mnie córeczką”. Niekiedy pomagało przejrzenie serwisu YouTube pod kątem najnowszych dokonań polskich komików i kabaretów; była to jednak wyjątkowo niewdzięczna praca z uwagi na mocne stężenie płaskich żartów i szkodliwych stereotypów, rozpisywano zatem czasem konkursy, by podejmowali się jej najodporniejsi psychicznie lub ci z najmniejszym poczuciem obciachu.
Nie natrafialiśmy zatem na większe trudności, by z mejnstrimowych mediów wydłubać fragment, w którym byłoby jakieś dyskryminujące przesłanie. Były to bowiem czasy, gdy wprawdzie obserwowało się pod pewnymi względami zmiany na lepsze: już nie można było o ludziach o ciemniejszym kolorze skóry per zwierzątka; pod innymi jednak względami dało się zauważyć uwstecznienie: z powagą dyskutowano o życiu poczętym w odniesieniu do kilkutygodniowych zarodków.
W tych czasach na porządku dziennym było pisanie o grupach wykluczonych tak, jakby same były winne wykluczenia; budowano narracje oparte na piętrzeniu podziałów; tworzono syndromy oblężonych twierdz i potęgowano poczucie zagrożenia ze strony rzeczonych grup. Zdarzali się wówczas ludzie, którzy na poważnie brali teorie o homolobby trzęsącym rynkiem wydawniczym. Widywano przekonanych o feminizmie kończącym się na wnoszeniu szafy na szóste piętro.
Być może was zaskoczę, ale nawet nadal spotykano ludzi upierających się przy micie prowokatorek w mini lub szafujących seksistowskimi żarcikami! Ileż dział musieliśmy wówczas wytaczać; jak bardzo przypominać, że język kształtuje postrzeganie świata! Wielokrotnie mieliśmy poczucie walenia głową w mur, gdy pomimo machania definicją seksizmu w języku: „ignoruje kobiety i ich osiągnięcia, opisuje kobiety tylko jako zależne od mężczyzn i im podporządkowane, gdy przedstawia kobiety jedynie w stereotypowych rolach, gdy poprzez stereotypowe postrzeganie interesów kobiet odmawia im pewnych dziedzin, kiedy je upokarza i ośmiesza.” (za pismami Senty Trömel Plötz, Ingrid Guentherodot , Marlis Hellinger i Luisy Pusch, całość zjawiska opisana tu) okazywało się, że rysunkowy dowcip z puszczalską blondyną nie jest postrzegany jako spełniający te kryteria (nie upokarza? nie ośmiesza?!). Utrwalanie tej narracji nawet w niewinnych z pozoru żartach było przez nas postponowane jako krecia robota. Zaznaczaliśmy: oddzielajmy nasze małe, prywatne pornografie od naszych wielkich, publicznych ideologii. To, co osobiste, nie jest tym, co ważne, a politycznym się staje dopiero wtedy, gdy o osobistych sprawach (jak rozmnażanie czy stan cywilny) decydują za nas zinstytucjonalizowane struktury; nigdy na odwrót.
Bardzo smucącym nas wówczas zjawiskiem było to, że nawet w grupach wykluczonych pojawiali się tacy ze zinternalizowanym selfhejtem: mizoginistyczne kobiety czy homofobiczni geje. Logika nam podpowiadała: ok, ci spoza grupy mają chociaż powód „mnie to nie dotyczy”, ale ci wewnątrz? Uważaliśmy ich za najbardziej szkodliwych, bo stanowiących omal piątą kolumnę. Byli wszak wodą na młyn tych, którzy mówili „znam gejów i oni sami nie lubią przegiętych ciot”. Bardziej wyrozumiali z nas podpowiadali, że wzrastamy w kulturze wiecznego poczucia winy. To nic dziwnego, mówili, że ktoś odrzuca w sobie to coś, co decyduje o jego przynależności do mniejszości, a i nawet artykulacja tego odrzucenia w gniew przeciw całej grupie jest całkiem zrozumiałym zjawiskiem. Rozumieć jednak, dodawali, nie znaczy usprawiedliwiać: to, że ty nie chcesz nigdy zawrzeć związku partnerskiego czy przygarnąć dziecka nie oznacza, że masz gardłować przeciw tym rozwiązaniom. Ciebie nikt nie zmusi, daj wybór innym.
Przespaliśmy rewolucję. Tak bardzo chcieliśmy obserwować, jak po kolei milkną, szarzeją i znikają. Nie odbyło się to na naszych oczach. Jeszcze wczoraj mieliśmy towarzyszące przez całe życie przeświadczenie, że ze światem jest coś nie tak, że jesteśmy samotni, spędzamy noce ślepiąc w monitory i wyświetlacze, cały czas z nadzieją, że to dzięki nam się dokona. Dokonało się samo, niezauważalnie; obudziliśmy się i nagle okazało się, że nikt nikomu nie chce zrobić krzywdy szydząc z jego cech wrodzonych.
I wcale nam tego nie brakuje.