Snobizm kulturalny

– Przeistoczenie spektaklu teatralnego w transmisję w wielosalowej kinowej budzie przestaje mnie już interesować – pisze w swoim cotygodniowym felietonie Maciej Nowak, krytyk teatralny i kulinarny, smakosz.

I gdyby na tym poprzestał, moją reakcją byłoby wzruszenie ramion. Nie interesuje go, to nie interesuje, zasadniczo nieszczególnie zaprząta moją głowę, co ma do powiedzenia na temat swoich upodobań krytyk teatralny i kulinarny oraz smakosz. Ale pan Nowak postanowił pozwolić tej głębokiej myśli dojrzeć, wypączkować i wydać owoce. Nie jestem taką smakoszką jak pan Nowak, więc pewnie dlatego mi nie smakują.

Daliśmy sobie wmówić, że galerie nie służą prezentacji dzieł sztuki, lecz – sprzedaży gaci i szmat. Kina zamieniliśmy na blaszaki wypełnione smrodem popcornu. Przystaliśmy, że książki sprzedaje się w supermarketach, wysypywane do pojemników niczym buraki i cebule.

A łódzka Manufaktura? Prócz knajp, sklepów, kina czy ścianki wspinaczkowej jest na jej terenie Muzeum Sztuki MS2. Czy sztuka staje się mniej artystyczna, bo jest obok centrum handlowego? Czy pan Nowak nie nosi gaci i nie używa szmat (nie, nie chcę tego wiedzieć)?

Można się zżymać, że centra handlowe wypierają lokalne sklepy – takie zastrzeżenie rozumiem. Można się dziwić oszalałym tłumom na nocach zakupów czy megapromocjach. Ale: ludziom generalnie potrzebne są gacie i szmaty. Bez gaci na dupie i szmaty na torsie do kina ani teatru nie wpuszczają.

Albo takie, jak to pan Nowak ujął, blaszaki wypełnione smrodem popcornu. Lubię kina kameralne, a od zapachu popcornu mnie mdli. Nie dlatego, że jest plebejski czy że nie rozumiem jedzenia podczas seansu, po prostu taki mam gust – inni nie lubią anyżku czy czosnku. Więc w kinie chrupię orzeszki w czekoladzie. Albo nic nie chrupię, zależnie od chęci. Natomiast: defektem kin kameralnych jest dość często zaniedbany system nagłośnieniowy (w starej łódzkiej Cytrynie kiedyś zwracano nam przez to za bilety), o dobrym 3D można pomarzyć, a salki w Cinema City Galeria Mokotów są mniejsze niż w Kinotece.

Jednym słowem, zarzut o blaszakach jest klasycznym stereotypem człowieka, który w kinie bywa od święta, traktuje to jak misterium i oczekuje zgodnej z nim oprawy. A dla mnie sytuacją idealną byłoby, gdyby każde miało wystarczająco luzu z czasem i pieniędzmi, by skoczyć do kina w ciemno, na jakikolwiek seans „bo akurat ma się ochotę”, między obiadem w knajpce a zakupami.

Z książkami jest jeszcze gorzej. Otóż nie dość, że są sprzedawane w biedronkach w koszu lub też na straganach pod dworcami, to jeszcze teraz wystarczy kliknąć, by je mieć w formie elektronicznej.
To już nawet nie buraki i cebule, to jakieś wirtualne niewiadomoco, nie da się tego powąchać, znajomi nie zrobią pełnych szacunku min widząc opasłe tomiszcze na półce. Co za czasy! Literatura stała się powszechna!

W innym tekście pan Nowak rozbudowuje swoje żale względem cyfryzacji czytelnictwa:

Jakaś mądralińska gapa powiedziała mi, że nie ma co żałować księgarni, bo dzisiaj i tak książki kupuje się w internecie. O biedni, którzy do tego ograniczacie swój bibliofilski odruch. To logika radzieckich bibliotek, gdzie teoretycznie można było wypożyczyć każdą pozycję, jednak publicznie nie udostępniano katalogów ani nie dopuszczano do półek z książkami. W ten sposób dociera się do tytułów już znanych, natomiast to, co najbardziej podniecające i inspirujące – czytelnicza włóczęga, pozwalająca zerwać się ze smyczy ideologów, promotorów i marketingowców – pozostaje niedostępna. Bo książki gadają ze sobą wyłącznie w realu, na półkach, zaszyte w kątach, przygniecione innymi tomami.

Kompletna bzdura. To dzięki „wirtualowi” (cóż za anachroniczne rozróżnienie, swoją drogą) mam w swoich zbiorach bardzo słabo znany w Polsce pakiet komiksów o Scotcie Pilgrimie, doskonałe opowiadania Connie Willis czy „23 rzeczy, których nie mówią ci o kapitalizmie”. Czy to są polskie bestsellery?

Zrzut ekranu 2014-10-22 o 15.38.38

Natomiast rozumiem to zastrzeżenie:

Oddaliśmy gazety reklamodawcom i mediaplanerom, a telewizje – w ręce właścicieli sprawdzonych formatów. Przyjęliśmy dyktat praw autorskich, które są wyrazem korporacyjnej chciwości. Zgodziliśmy się na wiele rozwiązań, których jedynym celem jest nabijanie kabzy facetom, z którymi nie chciałbym razem nawet oddawać moczu w tym samym śmierdzącym pisuarze.

Polski rynek prasowy i telewizyjny odbieram bardzo podobnie. W mediach (mówię tu o publicznej telewizji i wiodących dziennikach), w których oczekuję rzetelności, wysokiej jakości w przekazywaniu informacji, troski o potrzeby nie tylko reklamodawców, ale także i odbiorców – widzę pogoń za klikiem, tanią sensacją i ustawianie debaty publicznej pod prawdę leżącą pośrodku. Widzę, że brakuje pieniędzy z budżetu państwa na kulturę, a jednocześnie hojną rączką zasila się Fundusz Kościelny . Bardzo mnie to drażni.

A cóż to za neokolonialne, imperialne gesty!? Co to za demolowanie lokalnego rynku teatralnego za pośrednictwem kinowych transmisji?! Przyjedźcie z gościnnymi występami, zmierzcie się z polskimi interpretacjami Williamsa, a nie epatujcie filmowymi buziami aktorów, pokazywanymi w osiedlowym kinie w aurze wielkiego wydarzenia teatralnego.

Mam jednak przeświadczenie, że transmisje National Theatre nie są imperialnym gestem ani też zamachem na lokalny rynek teatralny. Po pierwsze, warszawski rynek teatralny, a o takim prawdopodobnie pan Nowak pisze – ma się lepiej niż dobrze, wystawiając kolejne żenujące komedie romantyczne, tylko o jeden krąg piekła od dna polskich kabaretów; lub też odgrzewając evergreeny w rodzaju Metra. To w nich mamy nawet nie filmowe, a znane ze słabiutkich seriali twarzyczki aktorów, to one łowią widza na gębę. Po drugie zaś (znów wracamy do pieniędzy na kulturę i ogólnego poziomu zarobków) – na spektakl w wykonaniu londyńskich aktorów teatralnych (tak, panie Nowak, ci aktorzy grają zawodowo w teatrach, a skądinąd bardzo dobre seriale BBC to fuszka na boku) będzie stać pana Nowaka, ale już nie stażystę czy prekariusza na um-zlecu, który wstawił jego tekst na stronę w Wyborczej i umieścił na fejsie. Natomiast jest szansa, że do Multikina pójdzie.

Najważniejszy problem z tekstem pana Nowaka mam taki, że dostęp do kultury postrzega on jako elitarny. Jest we mnie silna niezgoda na taki stan. Uważam, że im powszechniejszy dostęp do kultury, tym lepiej dla wszystkich. Ostatecznie, nikt nie broni panu Nowakowi wsiąść w samolot do Londynu i obejrzeć transmitowane spektakle na żywo. Można się spierać, jak osiągnąć tę powszechność, ale musielibyśmy wówczas zacząć rozmawiać o ekonomii, podatkach, płacach minimalnych, dotacjach dla kultury czy działalności w trzecim sektorze.

A takie snoby jak pan Nowak są zapewne ponad tego typu przyziemności.

PS o panu Nowaku trochę, a o retransmisjach spektakli NT bardziej można także poczytać u Zwierza, Ysabell, FabulitasĆmy Książkowej i u Bartłomieja Majchrzaka na portalu e-teatr. O e-bookach natomiast – u Joanny Tracewicz.

12 uwag do wpisu “Snobizm kulturalny

  1. Trudno się nie zgodzić. Pewnie, że chciałbym zobaczyć, powiedzmy, Frankensteina z Benedictem Cumberbatchem/Johnnym Lee Millerem w teatrze. Ale po pierwsze, nie grają tego nawet w Londynie. Po drugie, nawet gdyby grali, to i tak trzeba było mieć szczęście, żeby kupić bilety. Po trzecie, pewnie nie byłoby mnie stać. Dzięki pokazom w Multikinie (i nie tylko, bo National Theatre Live gościł też w mniejszych kinach – w Warszawie w Atlanticu, w Katowicach bodajże w Rialto, itp) miałem szansę zobaczyć coś, czego inaczej bym nie obejrzał. Tak, zgoda, to nie to samo, co wizyta w teatrze. Trochę namiastka. Ale tak czy inaczej cenna.
    Argument, że teatr powinien przyjechać tu i mierzyć się z polskimi adaptacjami Williamsa wygląda jak argument polskiego turysty, który jedzie do Francji i narzeka, że nikt tam po polsku nie mówi.
    Już pomijając fakt, że gdyby „Tramwaj zwany pożądaniem” z Gillian Anderson – bo jak rozumiem do tego pił pan Nowak – byłby pokazywany w Polsce, to biletów starczyłoby dla garstki widzów. Pan Nowak, jako były szef Instytutu Teatralnego, miejsce pewnie miałby zapewnione. Miłośnik teatru z mniejszego miasta mógłby tylko pomarzyć.

    Polubione przez 2 ludzi

  2. Popularyzacja kultury jest jak najbardziej wskazana. Łódzka Manufaktura jest tego świetnym przykładem – bo jak zachęcić kogoś, kto przyjeżdża po gacie do galerii handlowej, aby obcował ze sztuką? Być jak najbliżej takiego centrum. A że ceny są atrakcyjne, to i cała rodzina się wybierze. Dzięki niższym cenom w koszykach w biedronce, Polak a nuż skusi się na książkę. Co z tego, że w ten sposób kultura nie jest premium i dostępna dla nielicznych? To niech się zdecydują – albo niech nie narzekają, że Polacy nie uczestniczą w życiu kulturalnym albo niech się cieszą, ze dostęp do niej mają nieliczni… Choć i tak pomijam fakt, że bardzo często ceny są na tyle zaporowe na polska kieszeń, że i kultura staje się dostępna dla nielicznych, a więc nadal pozostaje w strefie premium.

    A transmisja spektaklu w kinie? Jak najbardziej, bo w końcu przeciętny Kowalski nie wybierze się do Londynu. A do multipleksu być może zajrzy… Tak jak napisałaś. Może ze swoim komentarzem się powtórzyłam, ale cóż – zgadzam się z tym co napisałaś :D

    Polubienie

  3. W felietonie jest także wyczuwalny elitaryzm teatr > kino. Pomijając fakt, że to są media równoległe, ale zazębiające się od początku historii tego młodszego, to Nowak, jako wieloletni krytyk teatralny, powinien zdawać sobie sprawę, że NTL to wydarzenie raczej promujące spektakle, a nie im zagrażające. No chyba, że za podstawą do jego oburzenia stoi prozaiczny problem ‚podbierania klientów’ lokalnym scenom. Co też jest wątpliwe, bo jeśli ktoś regularnie chodzi do teatru, to jednorazowy spektakl ‚w budzie’ dużo nie zmieni. A w drugą stronę może zadziałać.

    Polubione przez 2 ludzi

  4. Ech, człowiek tak chce być elitą kulturalną, a tu mu zaproszenie do kina na retransmisję wysyłają, no jak można…
    Nie wiem, czy ten tekst mnie bardziej zasmucił czy rozbawił (ostatni akapit, w postaci nadętego wygrażania paluszkiem National Theatre, niemożliwie mnie natomiast wkurzył). Im dłużej o nim myślę, tym silniejsze mam wrażenie, że autor zapomniał o jednej prostej prawdzie – teatr nie jest dla krytyków. Jest dla widzów. Jeśli robi wszystko, żeby widzowie mogli obejrzeć spektakl, chociaż są daleko, nie mają pieniędzy, nie wystarczyło dla nich biletów – no to raczej dobrze, chyba że mój mały rozumek czegoś nie ogarnia. Pewnie, że lepiej oglądać teatr na żywo i z tym nie sposób dyskutować, ale żeby rzucać hasła o neokolonializmie objawiającym się pod postacią (re)transmitowania spektakli za granicę? No litości.
    Mogę zrozumieć niechęć do multipleksów, też nie przepadam, ale w sumie nie rozumiem, jakie znaczenie ma miejsce w takim przypadku – no, poza faktem, że krytyk może za osobistą zniewagę uznać zaproszenie do przybytku dla pospólstwa. Dotychczas sądziłam, że teatr można pokazywać absolutnie wszędzie, ale co ja tam wiem, ze mnie tylko prosty widz.

    Polubione przez 1 osoba

  5. Z książkami trochę przestrzeliłaś. O której z tych książek nie przeczytałaś/usłyszałaś wcześniej, a kupiłaś ją w wyniku przeglądania oferty, szwendania się (?) po księgani z ebookami?

    Inną sprawą jest wybór. Najłatwiej kupić książki, które wychodzą teraz lub wyszły niedawno, a z resztą jest problem, o czym mówią sami sprzedawcy: „Wy­ni­ki wska­zują na to, że jedną z głównych blo­kad bar­dziej dy­na­micz­ne­go roz­wo­ju ryn­ku e-booków jest nadal słaba dostępność tytułów z tzw. back-li­sty”.
    http://swiatczytnikow.pl/raport-o-rynku-e-bookow-z-virtualo/

    Polubienie

  6. @Czy to są polskie bestsellery?
    Kupuję książki właściwie tylko w realu, głównie aby wspierać księgarzy – którzy asortyment mają dużo, dużo słabszy niż kiedyś. I teraz, skoro to wynika przede wszystkim z niemożności konkurowania z wirtualem, a potencjalni nabywcy w jakiejś liczącej się części nie mogą (starsze pokolenie, przyzwyczajenia) albo nie chcą (jak ja) z wirtuala skorzystać, to może tu leży część odpowiedzi na pytanie, dlaczego te książki nie są polskimi bestsellerami.

    Polubienie

  7. @arturjot – true that, większość z poleceń na goodreadsach. Ze szwendania się czasem kupuję promki, sporo literatury młodzieżowej (i nie Musierowicz) wygarnęłam.
    Mówię tu o e-bookach, papier faktycznie z myszkowania między regałami lub poleceń znajomych. Via net tylko rzeczy, które np kiedyś miałam, a chciałam odkupić.

    Polubienie

  8. @arturjot
    Zarzucę swoim Osobistym Świadectwem.
    Ostatni raz kupiłam beletrystykę ze szwendania się po księgarni jakieś 15-20 lat temu. Kilka dlatego że zdążyłam w księgarni przeczytać, jedna dlatego że miała ładną okładkę. Tak, byłam wtedy dzieckiem.
    W tej chwili nawet papier zamawiam przez internet. Znajomi, recenzje (zwłaszcza, kiedy szukam książki tematycznej), często czytam po nazwisku autora. Zdecydowana większość na czytniku.
    Na myśl o myszkowaniu między regałami bolą mnie nogi. Chociaż jeszcze kilka lat temu ślina mi ciekła z ust i oczka się świeciły, kiedy wchodziłam do księgarni.

    Polubienie

  9. Oraz trochę późno wpadłam z komentarzem, ale na fotce widzę jedną pozycję, której nie można było wygarnąć z półki w księgarni w żaden sposób, bo istnieje tylko wydanie Book Rage.
    A co do backlisty – trochę chyba zaczyna się to zmieniać, bo jednak komuś przyszło do głowy elektroniczne wznowienie kompletu Wernica. I oby trend się utrzymał.

    Polubienie

skomciaj mię