U podstaw mojego światopoglądu – a pewnie i poglądów wielu z was, którzy tu zaglądają – leży przeświadczenie, że żyję we wspólnocie.
Zadziwiająco, nie jest to myśl oczywista. Mimo funkcjonowania w różnych grupach uczono mnie przecież przez lata, że istotne są moje indywidualne cele. Realizując je w sposób prawidłowy oczywiście działam z korzyścią dla grupy, niechając realizacji – szkodzę grupie, ale w każdym przypadku jestem sama odpowiedzialna za swój sukces czy porażkę.
Nic przecież bardziej mylnego. W pracy na mój sukces ma wpływ zarówno odgórnie narzucony cel – może się przecież zdarzyć, że pomimo ciężkiej pracy będzie on dla mnie niemożliwy do osiągnięcia – jak i wsparcie (lub jego brak) zespołu, w którym pracuję. W szkole prócz tego, że mogłam się przykładać do nauki bądź nie, moje oceny zależały od pracy nauczycieli. Gdy przed maturą uczyliśmy się w troje: ja, moja przyjaciółka i nasz kumpel, nie miałam do końca świadomości, że pomagaliśmy sobie wzajemnie i końcową ocenę zawdzięczam także im.
Dorosłość mierzoną wydaniem dowodu osobistego i wpuszczaniem do pubu Wall Street osiągnęłam w połowie lat 90. Teraz, po prawie dwudziestu latach, mogę stwierdzić, że wzrosłam w przeświadczeniu o zależności mojego sukcesu wyłącznie ode mnie. Za brak pracy obwiniałam wyłącznie swój brak kwalifikacji (mimo solidnego wykształcenia i zalążków erudycji), nie rynek pracy, sprzyjający niewypłacalnym biznesmenom, zachłyśniętym wolnym rynkiem pierwszym marketoidom i dzieciakom nie mającym oporów w oszukiwaniu ludzi. W czasie poszukiwań stałego etatu trafiłam i na agencję szkolącą konsultantów jakiegoś wirtualnego operatora stacjonarnego, i sprzedawców foteli masujących. Na tle tej całej czeredy korposy nie wyglądały jeszcze najgorzej – chociaż oczywiście na szkoleniach wstępnych solidnie przepierały mózgi tłumacząc, że szeregowi pracownicy są dla firmy stratą, więc muszą pracować co sił, by usprawiedliwić swoje miejsce na liście płac.
Ta narracja: o indywidualistycznym zdeterminowaniu sukcesu w życiu (rozumianym jako stały dobrobyt) jest powszechna. Idzie za nim pewność, że ci, którym powodzi się gorzej nie czynili wystarczających starań, by na dobrobyt zapracować. Może skończyli nie te studia lub za krótko byli w wojsku. W każdym razie: ich problem, ja na swój sukces zapracowałam sama, skoro ja sobie poradziłam, odbijając się od dość zresztą już dennej sytuacji, poradzą sobie i oni.
No no, tylko ja sobie w tej sytuacji poradziłam nie tylko dlatego, że jestem taka zajebista, ale również z tej przyczyny, że otaczała mnie ochronna siatka przyjaciół i rodziny, którzy pomogli wydobyć się z chorobliwego dołka, znaleźć pracę, użyczyli kąta na pierwsze miesiące w nowym mieście, podkarmiali w czasach czarnej dupy finansowej itp.
Żyję we wspólnocie i tak, jak jej członkowie mi kiedyś pomogli, tak i ja powinnam pomagać innym. Płacąc podatki, chociażby. Nie dając się szczuć na pielęgniarki, wózkowe czy singlujące prekariuszki. I to się tyczy każdego z nas.
W publicznym dyskursie właściwie nie ma miejsca na taki sposób przedstawiania życia społecznego: przez lata dominacji neoliberalizmu zaczęliśmy całkowicie pomijać kwestię wspólnotowości. Społeczeństwo jawi nam się jako zbiór jednostek realizujących indywidualne cele (a jeśli ich kto nie realizuje – najwidoczniej stara się za mało), nie zaś jako grupa, w której dynamikę działania jest wpisane wsparcie dla słabszych i wzajemna pomoc.
Przy rosnącym rozwarstwieniu społecznym i postępującym kryzysie trzeba jednak o tym coraz częściej mówić.