Po rozwodzie

Zgodnie z danymi GUSu średnio co czwarte małżeństwo kończy się rozwodem. „Wprost„, powołując się na jakiś tajemniczy raport socjologów UŁ twierdzi, że wręcz co trzecie. Tym samym – rozwód jest zjawiskiem powszechnym, znamy rozwódki i rozwodników, dajemy prezenty ich dzieciom. Mimo to wokół rozwodu i porozwodowej opieki nad dziećmi nadal krąży sporo mitów, przesądów i pseudonaukowych bredni. O byciu rodzicem po rozwodzie rozmawiam z Ciekawym Człowiekiem z Internetu.

Szpro: – “Rozwód – przemyśl to” – nawołuje kampania Fundacji Mamy i Taty. Czy bywają rozwody nieprzemyślane?

Ciekawy Człowiek z Internetu: – Nie wiem, czy bywają nieprzemyślane rozwody. Nie sądzę, żeby istniało ich zbyt wiele w rodzinach, w których są dzieci i zależność finansowa jednego małżonka od drugiego. To jest bardzo trudna decyzja, pociągająca za sobą konsekwencje w każdej dziedzinie życia.
Na stronie kampanii Fundacji Mamy i Taty (warto zaznaczyć, że mimo neutralnej i sympatycznej nazwy jest to organizacja skrajnie ideologiczna) można przeczytać, że “wielu rodziców decyduje się na rozwód, by ich dziecko nie musiało patrzeć, jak żyją obok siebie bez miłości. Dla dobra dziecka postanawiają kulturalnie się rozstać. Tak rozpoczyna się cierpienie”. To kłamstwo – dziecko cierpi, żyjąc w nieszczęśliwej, niekochającej się rodzinie; małżeństwo nie zaczyna być przecież nieudane w momencie rozwodu. Może Fundacja Mamy i Taty powinna rozkręcić akcję “Ślub – przemyśl to”?


spot fundacji Mamy i Taty  zachęcający do przemyślenia rozwodu

– Na ile znam założenia fundacji Mamy i Taty, w ich światopoglądzie nie mieści się brak ślubu. W raporcie na swojej stronie otwarcie postulują ograniczenia w przyjmowaniu do przedszkoli dzieci samotnych rodziców, bo nie sprzyja to zawieraniu związków małżeńskich.  Jak długo trwało przemyślenie rozwodu u ciebie i twojej byłej żony?

  • Od decyzji o rozstaniu do formalnego rozwodu minęło prawie półtora roku, natomiast nie układało się nam długo wcześniej.

– Półtora roku to długi i chyba wystarczający czas na rozważenie wszystkich za i przeciw. Tym trudniejsza, gdy w małżeństwie są też dzieci. Jak to przekazaliście dzieciom?

  • Nie pamiętam samego momentu, nie mogła to być zbyt dramatyczna chwila. One też nie pamiętają, pytałem.
    Dzieci to oczywiście bardzo przeżyły.
    Jedno miało wtedy cztery lata, drugie sześć.

– Myślałam, że ustawiliście je w rządku i obiecaliście, że będziecie je zawsze kochać. A potem zapytaliście, kogo wolą.

  • Nie sądzę, żeby w ten sposób dokonywało się podziału opieki rodzicielskiej. Lawirowanie między wolną wolą dziecka a zapewnieniem mu jak najlepszej opieki może być trudne. Dziecko może przecież preferować rodzica bardziej permisywnego, bardziej tolerancyjnego dla jego wybryków, pozwalającego spędzać więcej czasu na rozrywkach czy dostarczającego więcej cukru w pokarmie.

Oczywiście były zapewnienia o miłości, ale ciekawym doświadczeniem rodzicielskim jest chybianie z przekazywaniem dzieciom ważnych informacji – myślisz, że powiesz coś wiekopomnego i istotnego, a reakcja dziecka świadczy o tym, że jemu już tego nie trzeba mówić. Patrzysz dziecku w oczy i mówisz powoli „tatuś i mamusia będą teraz mieszkać osobno”, a dziecko patrzy ci w oczy i powoli odpowiada „jesteśmy tego świadome”.

– Nic się przed tymi małymi spryciarzami nie ukryje, co?

  • Z drugiej strony nie chciały zaakceptować naszej decyzji bardzo długo.

– Liczyły na to, że się pogodzicie?

  • Tak, zwłaszcza młodsze.

Ciężko jest w ogóle opowiadać o odczuciach dzieci, bo cholera wie, jak one to przeżyły i czy to odchorowały. Zmiany w rozwoju dziecka są bardzo intensywne – to nie jest dorosły, po którym widać, że popadł w depresję.

– Koleżanki i koledzy dzieci jakoś to komentowały? Coś do was docierało z takich komentarzy?

  • Nie. Wiem, że dzieci rozmawiały z rówieśnikami, bo wracały z wiadomościami, że rodzice Zuzi też się rozwiedli.

– Czyli to, że rozwodzą się czyiś rodzice to dość normalna rzecz dla waszych dzieci, tak?

  • Było trochę dzieci z rozwiedzionych rodzin w przedszkolu. Widziałem, że dla moich fakt, że nie są jedyne w takiej sytuacji, był bardzo ważny. Nie wydaje mi się, żeby rozwód je jakoś naznaczył. Akcje takie jak kampania “Rozwód – przemyśl to” są chyba wyrazem sprzeciwu wobec faktu, że rozwód przestał stygmatyzować.

– Nadal stygmatyzuje samotne rodzicielstwo lub inny model opieki niż weekendowy tatuś. Skąd pomysł współdzielenia opieki?

  • Pomysł współdzielenia opieki był mój. Wiedziałem, jaki jest standardowy model ojcostwa post-rozwodowego i bardzo mi on nie odpowiadał. Nie chciałem być gościem, który bierze dzieci na weekend raz na dwa tygodnie i przez te dwa dni zapewnia im atrakcje, bierze do kina, na pizzę. To nie jest bycie ojcem, to jest namiastka.

– Jak twój model wygląda w praktyce? Dzieci mają dwa domy?

  • Mój model wygląda w praktyce tak, że dzieci mieszkają tyle samo czasu u mnie, co u mojej byłej żony. Stosujemy tzw. opiekę naprzemienną w modelu 2-2-3.

– Dwa tygodnie? Dwa miesiące?

  • Dni. Dwa dni powszednie u rodzica A, dwa dni powszednie u rodzica B, weekend u rodzica A, potem zmiana.

– O rety. Dzieciakom się nie miesza?

  • Co to znaczy „nie miesza”? Do toalety skręcają w lewo zamiast w prawo, bo u mamy tak jest?

– Właśnie nie wiem. Jak się głębiej zastanowię, to jest to dość naturalne, że np. pomieszkuje się u dziadków i nie ma konfuzji. Ale chyba takie pytanie – czy im się nie miesza – słyszysz dość często?

  • Słyszę i mogę odpowiedzieć co najwyżej, że nie zauważam u dzieci specjalnej konfuzji.

W Polsce taki model jest najwyraźniej w użyciu bardzo rzadko. W społeczeństwach zachodnich jest bardzo popularny. Tam pewnie rzadziej pytają, czy się miesza. U nas budzi to zdumienie, a najbardziej dziwi się branża psychologiczno-pedagogiczna.

– Wydawałoby się, że ta branża powinna być właśnie raczej na czasie…
Słyszysz zarzuty, że dzieciom dzieje się krzywda?

  • Słyszę i mówię wtedy cichutko, że mam tu taką metaanalizę Bausermana, z której wynika, że dzieciom w opiece naprzemiennej nie dzieje się krzywda, a oni mi na to odpowiadają, że trzydzieści lat doświadczenia w pracy z dziećmi pozwala im stwierdzić autorytatywnie, że dziecko musi mieć jeden dom.

– Metaanaliza, straszne słowo! Ja tu do pana z sercem, a pan do mnie z nauką! Chcesz opowiedzieć trochę o tej metaanalizie?

  • Według tego badania dzieci wychowywane na przemian przez oboje rodziców po rozwodzie są lepiej przystosowane społecznie niż dzieci wychowywane przez jednego rodzica.
    Wydaje się, że ewentualne straty wynikające z braku owego dogmatycznego jednego domu są pokrywane z nawiązką przez zyski z obecności w życiu dziecka obojga rodziców.

– A mówiono ci, że lepiej by je było np. rozdzielić, syn u ciebie, córka u mamy?

  • Jezu, nie, żadnych takich pomysłów „syn u ciebie, córka u mamy”! Mam wrażenie, że to byłoby najgorsze wyjście!

– W literaturze zdarzało się rozdzielanie bliźniaczek!

  • Ludzie różne straszne rzeczy robili w literaturze!
    Nie wiem, potencjalne krzywdy wywołane przez taki układ wydają mi się ogromne. Alternatywą dla opieki naprzemiennej było raczej pozostanie dzieci u mojej byłej żony. A ja miałbym być tatą co drugi weekend.

– A przekazanie stałej opieki nad dziećmi tobie?

  • Wbrew woli matki? Nie sądzę.

– Bardzo się szarpaliście przy rozwodzie?

  • Nasz rozwód był bardzo spokojny i bez szczególnych punktów spornych. Przyszliśmy do sądu z gotowym podziałem opieki nad dziećmi, podzieliliśmy bez kłótni majątek. To jest bardzo ważne w przypadku opieki naprzemiennej: dzieci przebywając z każdym rodziców, uczestniczą w ich konflikcie – jeśli taki jest. Żeby opieka naprzemienna się udała, musi być spełnione kilka warunków. Rodzice powinni wzajemnie się szanować, otwarty konflikt jest wykluczony. W systemie 2-2-3 dobrze też, żeby nie mieszkali zbyt daleko od siebie.

– Mieszkacie w jednym mieście?

  • Mamy do siebie na piechotę. Mieszkamy na tym samym osiedlu, na którym znajdują się też przedszkole i szkoła naszych dzieci.

– Czyli po prostu dzieciaki ze szkoły raz wracają do mamy, a raz do taty.

  • Dokładnie, przekazywanie sobie dzieci wygląda tak, że jeden rodzic odprowadza je rano do szkoły, a drugi je odbiera.

– Czy wtrącacie się sobie w wychowanie dzieci?

  • Nie. Nie udało się ustalenie różnych wspólnych zasad, wspólnych jadłospisów itd. W kwestiach dyscyplinowania dzieci, rodzaju dostarczanych im rozrywek czy w ogóle meblowania dzieciństwa zbyt się różnimy. Natomiast pewne podstawy światopoglądowe mamy podobne.

– Jakie argumenty za tym (poza „siedzę w branży i się znam”) przedstawiają zwolennicy podejścia, że dziecko powinno mieć jeden dom?

  • Nie dotarł do mnie żaden merytoryczny argument, poparty badaniami. To nie znaczy oczywiście, że takie nie istnieją.

– Nie jesteś uprzedzony?

  • Z kontaktów z branżą psychologiczno-pedagogiczną wyniosłem jak najgorsze wrażenie; wygłaszane przez nich opinie zalatywały frazesami.  Psychologowie, z którymi rozmawiałem, przedstawiali mi wizję rozwoju dziecka, która pasuje do naszych wyobrażeń o rozwoju dziecka: ładne, okrągłe zdania, bez popierania ich merytoryką. Dziecko musi mieć zapewnioną opiekę obojga rodziców, ale musi mieć stabilizację w postaci jednego łóżeczka, jednego biureczka – na pytanie „dlaczego właściwie?” odpowiadała mi cisza i uprzejmy uśmiech.
    Pani dyrektor przedszkola opowiedziała mi anegdotkę o chłopcu, którego rodzice tyle razy się przeprowadzali, że poproszony o narysowanie domu oddał białą kartkę. Taki był zazwyczaj poziom dyskusji.

– Psychologia i pedagogika to dziedziny, w której trochę pewnie liczą się też obserwacje własne. Tym łatwiej o tzw. confirmation bias.

  • Działa tu pewien bardzo niefajny mechanizm: jeśli dziecko sprawia kłopoty wychowawcze, mamy gotowego winowajcę. Jedno z moich dzieci zachowywało się agresywnie w przedszkolu, miało kłopot z opanowaniem emocji. W opinii pani psycholog winna była opieka naprzemienna. Drugie moje dziecko było grzeczne i nikt jakoś nie sugerował, że to zasługa takiej opieki.

– A nie jest tak, że generalnie rozwód jest stałym winowajcą?

  • Tak, rozwód jest stałym winowajcą, natomiast rozwód to rozlane już mleko, z tym się nic nie zrobi. Opiekę naprzemienną można zawsze zmienić, to jest coś, czym się można zająć, gdzie się można jeszcze wykazać aktywnością.

W czasie jednej szczególnie zaognionej dyskusji wyrzuciłem kiedyś takiej Sowie Przemądrzałej pytanie, czy zdaje sobie sprawę z tego, że jej opinia musi być dobrze ugruntowana i poparta jakąś merytoryką, bo konsekwencje takiej opinii mogą być dla dziecka i jego rodziny ogromne.

– I co ona na to?

  • Uprzejmy uśmiech. Dodała jeszcze, że zna kilkoro dzieci wychowywanych tą metodą i że to jakieś psychiczne wraki.

– Ja myślałam, że jesteś prekursorem tej metody w Polsce! Podała nazwiska albo przykłady ich wractwa?

  • Nie podała.
    Meta-analiza Bausermana też nie znalazła uznania w jej oczach: „proszę pana, nie jesteśmy w Ameryce”. To nie jest oczywiście reguła, zdarzyła się jedna psycholożka dziecięca, która nie robiła wielkich oczu na wieść o opiece naprzemiennej, tylko przeszła nad tym do porządku.
    Ale jedna pani profesor z tytułami wyrzuciła nas ze swojego mieszkania i kazała wrócić, jak przestaniemy torturować nasze dzieci.

– Muszę przyznać, że po tych doświadczeniach też miałabym złe zdanie o branży psycho-pedagogicznej.

  •  Wiesz, branża ta składa się z ludzi życzliwych i chcących jak najlepiej dla dzieci. Ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że coraz częściej kompetencję, statystyki i badania zastępują w niej: pełne błędów poznawczych opieranie się na własnym doświadczeniu, wróżenie z fusów i bezrefleksyjne powtarzanie komunałów.

– Etos nauki generalnie ma się nie najlepiej. Przykre, gdy takiej pseudonauki używa się, by dokopać rozwodnikom wychowującym dzieci.

  • Funkcjonowanie z dziećmi po rozwodzie jest pełne lęków, na ile tym dzieciom zaszkodziliśmy i co z ich problemów jest efektem rozstania, a co pojawiłoby się u nich i w pełnej rodzinie. Opieka naprzemienna dodaje jeszcze drugiego winowajcę. Dziecko nie chce jeść obiadów w szkole? To wina opieki naprzemiennej. Jest nieśmiałe i zamyka się w trudnych sytuacjach? To akurat przez rozwód. To generuje spory ładunek poczucia winy, które – przynajmniej częściowo – jest nieuzasadnione.

–  Co jest najtrudniejsze w opiece naprzemiennej?

  • Pamiętanie o kurtkach.
    Przy opiece naprzemiennej ważna jest logistyka. Komplety ubrań każdy rodzic posiada, natomiast są rzeczy, które występują w jednym egzemplarzu – obuwie, okrycia wierzchnie, zeszyty i podręczniki itp. Trzeba to ogarniać, sprawdzać pogodę, zostawiać w szatni kurtki przeciwdeszczowe.

– Czy masz jakieś wsparcie od strony organizacji czy instytucji pozarządowych?

  • Niestety, moim naturalnym sojusznikiem, najintensywniej lansującym w Polsce opiekę naprzemienną, są różne stowarzyszenia praw ojca, często epatujące paskudną mizoginią.

– Rozmowa o opiekującym się dziećmi ojcu generalnie jest trudna, bo jest to pole, w którym męskieumiejętności wychowawcze mężczyzn są niedoceniane i łatwo tę sytuację przenieść na ogólne „prześladowanie mężczyzn”.

  • Nie kryję, że w kwestii opiekuńczej jestem dużo słabszy od mojej byłej żony.

– W sensie braku wsparcia czy umiejętności?

  • W sensie umiejętności. Jestem jednak produktem systemu patriarchalnego.

– Któż z nas nie jest. Dziękuję za rozmowę.

Co powinna ofiara

Gdy opowiesz o złym dzieciństwie, najgorsze dopiero przed tobą.

Biblioteka w Mokradełku miała w swojej historii dwa hity. Pierwszy z nich pojawił się pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Była to niemiecka powieść reportażowa Monika B. Nie jestem już waszą córką napisana przez dziennikarkę Karin Jäckel przy ścisłej współpracy z tytułową bohaterką. Monika B., trzy­ dziestoparoletnia Niemka, wyjawiła w niej prawdę o swoim dzieciństwie. O ojcu, który przez dziesięć lat regularnie ją gwałcił i oddawał do gwałcenia synom, oraz o matce, przy­ mykającej na to oko.

Po „Monikę” mieszkańcy Mokradełka zapisywali się w kolej­ce, a później niejeden stwierdził, że była to najbardziej wstrzą­sająca książka, jaką czytał w życiu. (…)
Dziesięć lat później pojawił się kolejny przebój. Tym razem była to polska książka Kato‐tata. Nie‐pamiętnik autorstwa niejakiej Halszki Opfer. (…)
Książka ta również należy do literatury faktu i opowiada podobną historię. (…)
„Halszkę” również przeczytali w Mokradełku prawie wszyscy i również trzeba było czekać na nią w kolejce. I ona wywołała gwałtowne emocje. Jednak nastawienie wobec bohaterki było zupełnie inne.

Główna różnica pomiędzy obiema książkami – jak po za­stanowieniu podsumowała bibliotekarka – polega na tym, że Monika B. mieszka w Niemczech i nikt tutaj nie zna jej oso­ biście. Natomiast wszyscy we wsi wiedzą, że pod pseudoni­ mem Halszka Opfer kryje się ich własna sąsiadka, wieloletnia mieszkanka Mokradełka.

Tak zaczyna się “Mokradełko” Katarzyny Surmiak-Domańskiej.

Warto sięgnąć po Kato-tatę przed przeczytaniem Mokradełka. Warto, choć jest to lektura bardzo wstrząsająca, mocna, drastyczna, opowiedziana prostym, beznamiętnym językiem. Halszka prowadzi nas przez całe swoje dzieciństwo, naznaczone największą krzywdą, jaką można wyrządzić dziecku: molestowaniem przez ojca. W trakcie tej drogi widzimy, jak kształtuje się jej osobowość – osoby rosnącej w przekonaniu, że zasługuje na to wszystko, że nosi w sobie obrzydliwość, o której nie może mówić, ostatecznie zaś – zobojętniałej na zło, które ją spotyka.

Halszkę stygmatyzują nie tylko skutki molestowania, lecz także i przerażające ubóstwo, w jakim jest wychowywana, włączając w to brak higieny. Halszka czuje do siebie obrzydzenie nie tylko dlatego, że jest przedmiotowo traktowana przez ojca, także dlatego, że śmierdzi, ma brzydkie ubrania i cierpi na owsiki. W szkole nie uzyskuje wsparcia ani od strony rówieśników (co, jakkolwiek przygnębiające, jest dość zrozumiałe – dzieci w wieku szkolnym mają silne rozeznanie reguł i norm i odrzucają wszystkich odmieńców z wyjątkową bezwzględnością) – ani od strony dorosłych. Musimy też pamiętać, że dzieciństwo bohaterki przypada na czas, w którym molestowanie dzieci nie było tematem w publicznej debacie, a i model wychowawczy był dużo bardziej autorytarny.

Katarzyna Surmiak-Domańska próbuje opisać krajobraz po wydaniu książki przez Halszkę. Proponuje nam refleksję nad ofiarą molestowania – nie kimś obcym, lecz sąsiadką, córką, macochą, synową. Próbuje nam słowami tych osób, znających ofiarę, opowiedzieć, co się dzieje potem.

Zadziwiające i straszne jest to, jak mało wsparcia Halszka dostaje od bliskich. Jej opowieść jest przyjmowana z niedowierzaniem, z chęcią obarczenia jej winą, z próbą bagatelizowania nieszczęścia, które wydarzało się przez tyle lat i tyle lat temu. Cały czas (mimo, że statystyki są nieubłagane i zgodnie twierdzą, że znacząca większość przemocy seksualnej wobec dzieci zdarza się w domu, zaś fałszywych zgłoszeń jest pomijalnie mało), pada pytanie:  „a może ona to sobie wymyśliła? A może sprowadziła to na siebie?”. Autorka nie stawia tu łatwych diagnoz, można przecież jednak domyślić się, że jest to znany mechanizm zaprzeczenia. Lepiej odsunąć zagrożenie na zewnątrz, z nadzieją, że będziemy mogli je przewidzieć, przygotować się do niego i jeśli go nie unikniemy, wiedzieć, czyja to wina. Dlatego tak łatwo dajemy ucha miejskim legendom o gwałcicielach w krzakach i mrocznych pedofilach podrywających nasze dzieci na czacie. Jednak oba rodzaje przemocy seksualnej, dwa elementy tego samego zjawiska, najczęściej nadchodzą od strony bliskich, nieprzewidywalnie i bez możliwości zabezpieczenia się przed nim.

Co więcej, mają rozmówcy Katarzyny Surmiak-Domańskiej także wyobrażenie, jak ofiara powinna się zachowywać.

Prawdziwa ofiara nie zachowuje się tak jak Halszka. Ofiara powinna zachowywać się jak ofiara. Najlepiej, gdyby to była taka biedna myszka. Biedna, szara myszka. Która mało mówi o swojej krzywdzie. A właściwie w ogóle nie mówi. Powinno być tak, że my się dowiadujemy o wszystkim, ale nie od niej. Tak to sobie wyobrażam. Żyje we wsi skromna, cicha, niczym niewyróżniająca się kobieta – dobra matka, dobra żona, przy­kładna gospodyni. I nagle ktoś przychodzi i mówi: „Spójrzcie na nią. Czy wy wiecie, co ona przeżyła?”.

Tymczasem Halszka opowiada o swoich doświadczeniach aż nazbyt łatwo, jest ekstrawertyczna, głośna, emocjonalna, ze skłonnością do dramatyzowania siebie. Mając świadomość, co się z nią działo przez lata dzieciństwa – trudno się dziwić, że tak łaknie uwagi. Może nawet na racjonalnym poziomie bliscy Halszki to wiedzą, ale w bezpośrednim kontakcie jednak sobie z tym nie radzą?

O Halszce powinny wypo­wiadać się wyłącznie osoby, które jej nie znają, a tylko czytały jej książkę. Tutaj to wszystko, co się działo w domu rodzinnym Halszki, jest odbierane przez pryzmat jej osoby. Na to nie ma rady. Trudno widzieć jako ofiarę kogoś, kto się zachowuje jak wielka pani. Tak czy nie?

  • mówi jedna z mieszkanek Mokradełka. Przypomina to nieco refleksje Naimy o biedzie: mamy zestaw oczekiwań wobec osób, które skrzywdzono, spodziewamy się po nich usuwania się w cień i cichej bierności. Trudno sobie radzimy z tymi, którzy wychodzą poza ten schemat. Gdzie tu miejsce na nasze łatwe, powierzchowne współczucie? Jak powiedzieć “biedactwo” o kimś, kto zachowuje się jak królowa?

Myślę sobie: nie mówić. Docenić i być wdzięczną, że miała w sobie siłę, by opowiedzieć tę historię, która może pomóc innym krzywdzonym. Nie silić się na próbę współ-czucia, jeśli samej się nie doświadczyło, jeśli ma się wątpliwości co do prawdziwości Halszkowej historii.

I szczerze życzyć dobrych ludzi w pobliżu.

Mokradełko, Katarzyna Surmiak-Domańska, wyd. Czarne, 2012