No więc cycki

Obiecane w komciach do poprzedniego wpisu cycki oczywiście będą, bo nie po to karmię swój atenszynwhoryzm, by przy okazji nie zgarnąć paru lajeczków za lans biustem. Ale to na deser. Najpierw trzeba trochę pozapierdalać w przemyśle nienawiści.

Otoczona gronem rosnącego grona  IRL, blip- i fejs-znajomych o podobnych poglądach oraz odcięta (na własne zresztą życzenie) od telewizji publicznej zaczynam przywykać do myśli, że rzeczywistość daje się lubić i ogólnie jest dość nieźle. A potem się budzę.

Na sam początek: jakkolwiek nie piję, szaleńczo brakowało mi okrzyku „dajcie mi wódki”, gdy wkradł się do mojego kompa zupełnie nieproszony mały gość. Niedzielny. Po przeczytaniu tej wypowiedzi kompletnie się nie dziwię, że ludzie niehetero odchodzą od KRK. Szczerze powiedziawszy dużo bardziej się dziwię, że w ogóle jeszcze chcą mieć z nim cokolwiek wspólnego. Całość bardzo trafnie skomentował Gothmucha, z którym nie mogę się nadal zdewirtualizować (może jutro, na Masie Krytycznej?).

Wiem także, że w rzeczywistości alternatywnej do tej w kokonie ttdkn nie mogę się zbyt wiele spodziewać po zawodowym sporcie, przecież jednak lekko się wdrygnęłam, przeczytawszy newsa, jak to 1. czerwca Światowa Federacja Badmintona wprowadzi przepis o konieczności grania przez zawodniczki w turniejach Grand Prix w spódniczkach.

Coming out: był moment, że kibicowałam. Piłce nożnej. Jak na porządną, chodzącą do szkoły na Teofilowie Bałuciarę przystało – ŁKSowi. Na mecze wprawdzie nie chadzałam, ale śledziłam z wypiekami na twarzy rozgrywki, a dzięki takim znawcom, jak Przemek Iwańczyk, z którym chodziłam do klasy w liceum, nawet umiałam wówczas rozkminić zasady awansowania do tych różnych lig i ekstraklas. Kibicowanie skończyło się, gdy nastąpiła niedziela cudów w 1993, ŁKS wraz z Legią wylecieli na zbity pysk z pierwszych miejsc tabeli, a do mnie dotarło, że OMG TU CHODZI TYLKO O PIENIĄDZE. DUŻO DUŻO PIENIĘDZY.

Światowa Federacja Badmintona (swoją drogą, sama nazwa mnie bawi: Światowa Federacja Klikania Myszą i Macania Gładzika też jest?) nawet nie kryje, że chodzi o kasę:

Federacja ma nadzieję, że panie w spódniczkach uatrakcyjnią dyscyplinę, przyciągną kibiców i sponsorów.

Bo panowie w obcisłych bokserkach i wyciętych koszulkach rzecz jasna ozdobni nie są (inna sprawa, że po ostatnim zdewastowaniu mnie zdjęciami pewnych tęgich, brodatych panów charakteryzujących się pisaniem fantastyki i odklejeniem od rzeczywistości jakoś mam małą potrzebę oglądania nagich, męskich ciał. Chociaż generalnie dużych i brodatych dość lubię). No i w sumie fajnie, że chodzi o to, by sprzedać grę, a ciało, w tym przypadku kobiece, jednocześnie ładnie opakowane i wyciągające jakieś tam rekordowe wyniki w danej dyscyplinie ma ją reklamować, tylko trochę szkoda, że owija się to wszystko w rzewne pierdololo o pięknie rywalizacji.

W pierwszej chwili nie umiałam też sprecyzować, co jest nie tak w tym artykule. Zrazu żachnęłam się, bo wprawdzie nie ma czegoś takiego jak nieuzasadniona golizna, golizna jest zawsze zasadna i miła, a piersi pani na billboardzie, acz wyglądają na podfotoszopowane (albo podrasowane skalpelem), radują oko i rozweselają krocze – ale znów potraktowane jak kawałek mięsa na wystawie. No umówmy się, sprowadzanie atutów kobiety do jej cycków jest jakby nieco słabe, dopóki nie przystępujemy z nią do czynności ściśle cielesnych (tu oczywiście disklajmer, że tak samo słabe jest sprowadzanie atutów faceta do jego klaty, tyłka czy penisa, dopóki nie przystępujemy).

Jednak daleko słabsze jest uzasadnienie, czemu cyckom na billboardzie mówimy gromkie, staropolskie NFW. Oddajmy głos panu Jackowi:

– To reklama prawie jak z okładki pisma dla panów. Przesadzili. Przecież dzieci tędy chodzą.

A dzieci, jak wiadomo, nigdy na oczy nie widziały gołych piersi i mogłyby się skrzywić moralnie pod wpływem takiego widoku. Ja się krzywię twarzowo pod wpływem argumentacji pana Jacka. Serdecznie pozdrawiam i na początek współczuję.

Speakin’ of children, Trus mi dziś dostarczyła tak, że aż pobiegłam sprawdzić i faktycznie.

Gdzieś mi się obiło o uszy i w internetsach, że clip był zakazany w USA (połowa lat 80.!) ze względu na przebranie się członków zespołu za postaci z Coronation Street. Widok facetów poprzebieranych w damskie ciuchy ma być nieodpowiednia? Co z „Pół żartem, pół serio” albo naszym rodzimym „Poszukiwany, poszukiwana”? Też nie puszczać dzieciom? Czy też chodzi o ten układ choreograficzny w połowie piosenki, gdzie ciała tancerzy istotnie wydają się nagie – but still, są odziane i jedyne sutki, jakie da się zaobserwować, to te na klacie Freddy’ego? No muszę przyznać, że wyjątkowo nie ogarniam i jeśli ktoś służy odpowiedzią, to chętnie ją poznam, bo nie lubię nie wiedzieć. U Trus postawiono tezę, że chodzi o ten straszliwy, robiący spiczaste cycki stanik Freddy’ego i zgodziłam się, że tak potworne ostanikowanie powinno być oglądane pod opieką dorosłych.

Don’t worry, o stanikomanii nie będzie, bo już było parokrotnie w zamierzchłych czasach sprzed dwóch trzech lat. Nawet zresztą wtedy raczej relacjonowałam kolejne udane zakupy niż Głosiłam Nowinę, bo to dużo skuteczniej robi Lobby Biuściastych.  Pewnie kiedyś się szarpnę na hejtnotkę o strasznie złej poezji, jaką przysyła mi sklep Ewy Michalak. Natomiast skoro miało być o cyckach, to zalinkuję Wam biusty z miseczką G:

http://img237.imageshack.us/img237/3075/akcjanagfina.jpg

Mówiąc, że moje piersi widziało pół polskiego internetu nie przesadzam o tyle, że i one są na tym zdjęciu. Aby zachować resztki pozorów, że nie sprowadzam swoich bloggerskich atutów do cycków, nie wskażę, które. Można zgadywać.

Jeden szejkhend do Przewodasa

To nawet nie jest tak, że przenosząc bloga na wordpressa miałam założenie: „od teraz będę pisać tylko po lewacku, o aborcji, feminizmie i homofobii”. Chociaż nie przeczę, że uwielbiam flejmować w tych tematach, nawet jeśli flejm polega na powtarzaniu tych samych do znudzenia argumentów.

Ostatnio bardziej tłukłam buców w temacie homofobii. To dlatego, że ruszyła kampania „Miłość nie wyklucza”. Zgodnie z informacją na stronie:

„W ramach kampanii „Miłość nie wyklucza” chcemy pokazać, że tworzenie ram prawnych dla związków osób tej samej płci jest europejskim standardem cywilizacyjnym, a zmiany społeczne, jakie na tym obszarze życia zaszły w Europie, nie ominęły też Polski. Nasze prawo jednakże nie nadąża za rzeczywistością, a władza nie wchodzi w dialog ze społeczeństwem. W kampanii chcemy więc głośno wyrazić tę poważną potrzebę społeczną, chcemy dać głos tym, których prawo nie widzi, a politycy ignorują. Od pół roku słyszymy obietnice podjęcia w Sejmie debaty na temat związków partnerskich. Czy dojdzie ona do skutku przed wyborami parlamentarnymi? Czy rządzący i opozycja posłuchają swoich wyborców?”

Mam taką nadzieję. Generalnie kampania ma moje wsparcie. Kampania budzi opór, co zostało już skomentowane u Abiekta, w Trzyczęściowym Garniturze oraz u Navairy. Tudzież zostało szczegółowo opisane na stronie kampanii. Co dziwi mnie o tyle, że trzeba mieć naprawdę posraną wyobraźnię, by w takich plakatach:

dopatrywać się półnagich facetów z piórkami między pośladkami (in immortal words of jeden z komcionautów; mam zresztą wrażenie, że to dość kanoniczny komentarz). Srsly, people, muszę się dobrze przyjrzeć, by zobaczyć, że pary są jednopłciowe. Obraża was widok tulących się do siebie ludzi tej samej płci? Rozumiem, że z meczy i koncertów też wychodzicie oburzeni?

Niewykluczone, że będę także na Paradzie Równości, bo w tym czasie zamierzam być w Warszawie po Sonisphere.

W ramach Parady Równości burmistrz Ursynowa, Piotr Guział, postanowił na gmachu Urzędu Dzielnicy wywiesić tęczową flagę. Fuckyeah!  Wydawałoby się, piękny gest wsparcia i co tu może budzić kontrowersje?

(tak, możecie mnie nazywać naiwnym łosiem)

Wnet na fujzbuku powstało jednak wydarzenie „Nie dla promocji homoseksualizmu na Ursynowie!” (bo homoseksualizm, nie wiem, czy wiecie, jest towarem i można go sobie nabyć. Względnie pozyskać przez naśladownictwo). Iwęt ma 1,764 attending and counting, pomimo zgłoszeń. Może Cukierberg obchodzi święta i zajmie się tym we wtorek. Jeśli jeszcze jest, rzućcie sobie okiem w komcie – ale uprzedzam, że to nurkowanie w szambie. Oraz niezła lekcja poglądowa, ilu buców mieści w swoim pojemnym łonie portal społecznościowy, buców, którzy podpisują się imieniem i nazwiskiem pod cudnościami, które tworzą i miewają nawet otwarte na oścież profile (co może czasem dostarczyć niskiej uciechy po obejrzeniu ich zdjęć i lajeczków).

Najbardziej chyba puścił się poręczy jeden komcionauta, wobec którego nie oparłam się pokusie i przerobiłam w stylu DlaczegoNieNapalm:

Generalnie moc uciech, ale i zgroza. Ludzie, jak wam nie wstyd.

Tym, którzy mają jakiekolwiek wątpliwości, przypomnę, że gdyby niewolnicy, kobiety czy niepełnosprawni niewolnili się, kobiecili i niepełnosprawnili w domu po kryjomu, nie mieliby żadnych praw. A wpływ na to, że należeli (i często niestety nadal należą) do grupy wykluczonych, mieli, dokładnie tak jak LGTB, żaden.

Wspomniałam Navairę, którego szalenie pochwalam. Moja forumowo-fejzbuczana znajoma, Tess, zalinkowała dziś jego notkę z buńczucznym komentarzem, że jeśli są na sali homofoby, zaprasza do komciowania na blogasku. W tym momencie srogo pierdolnął pan Konrad Lewandowski, jak się okazuje, Człowiek ze Swoją Stroną na Wikipedii, tuz polskiej SF (eee?), znany juznetowcom pod nickiem Przewodas (jakże żałuję, że ominęły mnie czasy irca i usenetu. Oraz twórczość pana Lewandowskiego, no wstyd mi, nie czytałam. Znajomi donoszą, że poza cyklem kryminalnym nie bardzo mam czego żałować).

Po tej przepychance Teś wywaliła komcie Przewodasa, zaś on postanowił pchnąć mi prajwyt mesydża, zaczynającego się od słów „Dzidzia”. Na moją prośbę o podanie spisu pisarzy, którzy dochrapali się sukcesu wyłącznie dzięki swojej orientacji, rzucił:

„Witkowski, Dehnel, Pasewicz… Innych miernot nie chce mi się liczyć. Gdyby nie orientacja pies z kulawą nogą by ich nie czytał.”

Dobra, wiem, że risercz, który popełniłam, był mocno ziemkiewiczowski: po prostu sprawdziłam, że Witkowski i Dehnel byli wydawani przez W.A.B., które wydaje około 50 książek rocznie. Jeśli ktoś jest w stanie mi dostarczyć jakieś lepiej przygotowane zestawienie, będę wdzięczna. Tym samym w swojej odpowiedzi odniosłam się tylko do dwóch pierwszych pisarzy; w dużym skrócie wyjaśniając panu Lewandowskiemu, że nie odbiegają procentowo od ogółu populacji homoseksualnej, zaś przypisywanie ich sukcesów orientacji lub, co wszak zasugerował, usługom homoerotycznym, świadczy nieźle o jego racjonalizacji na temat braku sukcesów literackich. Wspomniałam też o posługiwaniu się zaściankowymi stereotypami w postrzeganiu gejów jako tych, którzy tylko bawią się i brylują, podczas gdy „normalny biały heterycki człowiek” gnie się pod jarzmem pracy. Po czym zablokowałam go, bo i tak czułam się nieco zbrukana.

Pan Lewandowski w chwili obecnej spektakularnie cierpi na ścianie (tutaj w wersji dla niefejsujących, stan na dzień 25.04.2011, godz.18:00). [edit: Pewną pociechę stanowi mu chór pryszczersów, który przyniósł mu mojego blogaska].  Jakoś mi go nie żal.

Miss

No więc ta notka będzie jeszcze bardziej odtwórcza niż zwykle, ale bo zaczęła mi się układać w głowie w trakcie komciowania u ^ladygaga i uznałam, że może warto to jakoś zebrać.

Nie mogę sobie przypomnieć czasów, w których lubiłam konkursy piękności. Jeśli takie były, to skończyły się w wieku wczesnonastoletnim, naznaczonym buntem, burzą i naporem. Potem zaczęły mnie drażnić zasady konkursów, a jeszcze później ich zauważalne wyreżyserowanie.

Aktualnie hejterzę je jeszcze z tego powodu, że jakkolwiek za zgodą bezpośrednio zainteresowanej, przecież jednak jest to sprowadzanie człowieka do roli towaru na wycenie. Zredukowanego wyłącznie do ciała, bo umówmy się, nikt rozsądny nie słucha wypowiedzi kandydatek, że chciałyby pokoju na świecie i żeby dzieci nie głodowały (chociaż wizja takiej, która chciałaby zaorać wszystkie państwa na literę N oraz zagłodzić wszystkie dzieci, nie powiem, jest kusząca).

Słowa Jacka Przybylskiego zdają się potwierdzać przekonanie, że chodzi tylko o cielesność (kontrolny karny kutasik za tekst o geju i szynce). Z drugiej strony, jeśli z ust uczestniczek konkursów mają wyfruwać chorym kolibrem takie rewelacje, jakimi zabłysnęła Carrie Prejean, to może faktycznie lepiej, żeby przechadzały się po wybiegu milcząc, pachnąc i dając się podziwiać.

Poza tym: jak ująć atrakcyjność w ramy liczb i tabel? Skąd pomysł, że uroda jest mierzalna gładkością skóry czy obwodem w biodrach? Rzeczona ^ladygaga linkuje do wydarzenia na fejsie, które, mam nadzieję, wkrótce zostanie zdjęte: oprotestowujące wybór na Miss Warszawy Dominiki Wycech. Nie umiem ocenić ze zdjęć, czy jest atrakcyjna, bo przecież nie słyszałam jej głosu, nie widziałam, jak gestykuluje i jaką ma mimikę i nie czułam, jak pachnie – a dla mnie na pociągającą osobę składają się wszystkie zmysły (plus zawartość głowy, której nijak po takim występie nie ocenię, bo do tego trzeba długich rozmów albo forumowych flejmów). I już nawet nie chodzi o to, że wspomniane wydarzenia traktuje wybory miss jako serious bussiness…

[Srsly, people, zebrało się kilku dziadków i oceniło, o której z dziewczyn im się lepiej fantazjuje, co tu oprotestowywać?]

…ale  jakie trzeba mieć braki, żeby sobie je rekompensować jadąc po urodzie obcej dziewczyny oraz skąd to przekonanie o mocy sprawczej protestów na fujzbuku? Jejku, jakie to jest słabe na jakże wielu poziomach.

Bolanda ustami Terlikowskiego

Kilka dni temu Duży Format opublikował wywiad z Tomaszem Terlikowskim.

Ponieważ wywiad jest długi, a panowie sobie gawędzą jak dwóch trzydziestoparolatków przy mentalnym odpowiedniku browara,  pozwoliłam sobie dla Was poczynić skrypt, który będzie jednocześnie wycieczką po otchłani z przewod… tfu! kompendium wiedzy z poglądów pana Tomasza. Waham się dodać: indżoj…

O ustawie aborcyjnej:

 Zmienić. To jest zgniły kompromis, dla nas nie do zaakceptowania. Zgodnie z polskim prawem morduje się 549 osób rocznie – to są oficjalne dane za 2009 rok. Dla mnie podstawą jest całkowity zakaz aborcji i jak on będzie, to możemy się dalej sprzeczać. (…) Ale porównanie do Holocaustu podtrzymuję. Bo dla mnie jest ważniejsze, żeby 42 mln ludzi żyły, niż żeby ktoś miał dobre samopoczucie. To nie jest spór o to, czy nam się dobrze i kulturalnie rozmawia, tylko o mordowanie ludzi. (…) Nie powinno się używać terminu zarodek. „Dziecko na zarodkowym etapie rozwoju” albo „człowiek na zarodkowym etapie rozwoju”.

(…) Dlaczego mamy taką ustawę antyaborcyjną, jaką mamy? Ano dlatego, że znalazły się środowiska, które powiedziały, że chcą całkowitego zakazu. Nie odpuszczały. „Nigdy” „Za żadną cenę”. Gdyby nie ta postawa, to tzw. kompromis byłby dużo dalej.

Podziękujmy środowiskom terlikopodobnym. Oto dzięki nim przez ostatnich dwadzieścia lat fraza „życie poczęte”, początkowo – przecież dobrze pamiętam! – używana ironicznie i z cudzysłowem, weszła w normalny słownik, rozsiadła się i zagościła na dobre. Właśnie dlatego nie chcę lekceważyć takich ludzi, nawet jeśli przez pana Tomasza przemawia (a pewnie przemawia) megalomania. Oni mają siłę sprawczą.

O in vitro:

– Czy w sprawie in vitro mamy szansę się w Polsce spokojnie dogadać? Bez krzyków?

– Tak, przy prostym założeniu, że in vitro będzie zakazane. (…)  Działania mojego środowiska i wypowiedzi biskupów doprowadziły do tego, że kiedy Sejm kierował projekty do dalszych prac w komisji, największe poparcie miał projekt Piechy. Właściwie zakazuje on in vitro, dopuszcza jedynie adopcję dzieci zamrożonych w lodówkach. To jest jakaś skuteczność. Ale to mało. Myśmy popierali całkowity zakaz, czyli projekt obywatelski „Contra in vitro”. Gdyby posłowie zobaczyli te 100 tys. osób, które go podpisały. Gdyby ci ludzie stanęli pod Sejmem i nic więcej nie robili, tylko odmawiali różaniec…

Osobiście wolałabym, by populacja wielkości Pabianic poodmawiała ten różaniec w miejscu bardziej przynależnym religii: w domu albo w kościele. I znów: podziwiajmy, jak bardzo katolicki światopogląd wdziera się w życie ludzi, którzy wcale nie muszą mieć z tą religią wiele wspólnego.

O homoseksualizmie i związkach partnerskich.

Małżeństwo bierze na siebie zobowiązanie wobec społeczeństwa, że będzie się wzajemne wspierać i – jeśli pojawiają się dzieci – wychowa te dzieci. W zamian państwo przyznaje przywileje. U nas są one słabe, ale jednak są. Więc jeśli ktoś nie może wziąć na siebie tych zobowiązań, odpowiedzialności, to nie może mieć przywilejów.

W tym miejscu nie bardzo rozumiem, dlaczego związek jednopłciowy miałby nie móc wziąć na siebie rzeczonej odpowiedzialności i wychowywać dzieci. Pan Terlikowski nie rozwija tematu. Może to i lepiej…

Są ludzie, którzy uważają czyn homoseksualny za problem moralny, za zło. I nie wolno im odbierać prawa do głoszenia tego poglądu publicznie. (…) kolor skóry nie jest kategorią moralną, a stosunki homoseksualne są.

Tak. Pan Terlikowski uważa, że ma prawo wedrzeć się do sypialni niekrzywdzących się wzajemnie ludzi i ocenić to, co robią,  w kategoriach moralnych. Po czym śmiało to opublikować i nie ponieść z tego tytułu żadnych konsekwencji.

O wierze:

Mnie najbliższa jest recepta, którą przedstawił kardynał Ratzinger: lekarstwem na nihilizm, brak wartości jest to, żeby politycy – wierzący i niewierzący – zaczęli działać tak, jakby Bóg istniał. Jakby prawo i moralność nie były zależne wyłącznie od konsensusu między ludźmi. Musimy mieć fundamentalne wartości, które nie podlegają głosowaniu.  (…) trzeba w wymiarze świeckim przyjąć, że jest absolut, gwarant tych wartości.  Bo bez tego jest to niewiele warte. Dziś możemy się umówić tak, jutro – siak. Umowę zawsze można zmieniać. Przegłosować sobie inne wartości. Świat bez wartości, dla których ludzie są gotowi umrzeć, jest jednocześnie światem bez wartości, dla których warto żyć.

Zwłaszcza po 11.09.2001 te słowa brzmią… mocno.

Poza tym zawsze mnie urzeka to urocze przekonanie wierzących, że ateiści żyją w świecie bez wartości. Tak jakby lęk przed piekłem i potępieniem był jedyną motywacją do zachowań altruistycznych. Ja wiem, że jako prosto babo z maturo mam dziwne wykształcenie, ale czy tacy święci mężowie jak pan Terlikowski nigdy nie słyszeli o socjobiologii, która pięknie wyjaśnia altruizm, także u zwierząt?

Jesteśmy krajem, który może się przyczynić do reewangelizacji Europy. I to jest właśnie nasza misja. Smoleńsk jest pewnym znakiem. Przypomina Polakom, że nie mają tak łatwo: tylko zarabiać, kupować, jeść i spać. Wzorzec wygodnego, fajnego życia nie do końca jest dla nas. Mamy zrobić coś więcej.

Tak: zerwać się, jak co kilkadziesiąt lat, coś obalić, coś zrównać z ziemią, a potem przez kolejne dwa pokolenia lizać rany i pielęgnować swoje poszczucie misji.

Proszę pomyśleć, co to by było, gdyby Polacy nie byli chrześcijanami. (..) Jeśli nawet przy pomocy łaski bożej jesteśmy tacy słabi, to bez niej bylibyśmy potworami. Tak uważam. Być może Czesi łaski bożej nie potrzebują, żeby trzymać pion. A Polacy potrzebują.

Z zadowoleniem stwierdzam, że coraz więcej znajomych mi, młodych Polaków – nie potrzebuje. Albo traktuje religię nie jako kijka pod łopatki, by trzymać pion, bo to potrafi i bez permanentnego poczucia winy, lecz jako wspólnotę.

Pana Terlikowskiego wypuszczono z rezerwatu Frondy i upubliczniono: w wydaniu, które w długim wywiadzie, przetykanym pogaduszkami o kinie,  dało wrażenie młodego, mądrego faceta z zasadami. Tym samym uprawomocniono w mejnstrimie głoszenie takich poglądów: katocentrycznych i homofobicznych. Pan Terlikowski nie podejmuje dialogu: głosi dokładnie takie same poglądy, jak zazwyczaj, zmienił tylko język na nieco łagodniejszy. Że użyję frazy Tess: fanatyzm z ludzką twarzą!

Z mojego punktu widzenia stała się rzecz bardzo szkodliwa. Media, zamiast konsekwentnie bojkotować wypowiedzi Terlikowskiego i jemu podobnych nagradzają je publikacją – bez żadnego mocnego komentarza ze swojej strony. Bez napiętnowania.  Nie tak pojmuję walkę z dyskryminacją.  Nie tak rozumiem wolność słowa, która ma kończyć się tam, gdzie zaczyna się godność innej istoty. Czeka nas długa droga, by tego wypowiedzi pozostawały w prywatnych serwisach, a wypuszczone w debatę publiczną – były ostro punktowane jako całkowicie niedopuszczalne.

Palec w dupie

At first I lol’d but then I was like WTF.

Co Arboleda zrobił Smolarkowi? – zastanawiał się dziś sport.pl i jak rzadko zaglądam do tego serwisu, tak tym razem kliknęłam. Głównie dlatego, że wówczas jeszcze artykuł miał tytuł „Czy Arboleda zgwałcił Smolarka?”. Powiało egzotycznym światem piłki nożnej i nieznanych mi obyczajów sportowców, więc postanowiłam dać się oczarować.

Artykuł, jak się okazuje, napisany przez mojego kolegę ze szkolnej ławy, nakreśla fakty: po skończonym meczu Arboleda złapał Smolarka za tyłek i spenetrował go palcem. Smolarek  uderzył napastnika, za co został ukarany. Arboleda nie.

Zasadniczo piłka nożna mnie nudzi, a kult gwiazd klubów piłkarskich jest dla mnie niezrozumiały. Gry zespołowe są sooo boring oraz wokół polskiej piłki nożnej narosła taka fala kibolstwa i chuligaństwa, że nawet porządnych kibiców podejrzewam o dawanie przyzwolenia na burdy na stadionach. Więc to, że krzywda stała się akurat piłkarzowi, obchodzi mnie mniej niż średnio.

Obchodzi zaś tylko dlatego, że sytuacja (domniemanego) molestowania mężczyzny w mejnstrimowym dyskursie jest dość rzadka, a jeszcze rzadziej omawiania w sposób nacechowany powagą, chociaż z niezamierzonymi elementami komicznymi, o czym za chwilę. Nie sposób uniknąć refleksji „a co, jeśli na miejscu Smolarka byłaby kobieta?”.  Myślę, że większość z nas zgodzi się, że wepchnięcie kobiecie palca w jakikolwiek intymny otwór jest molestowaniem, nawet jeśli wpychający nie ma z tego tytułu profitu seksualnego. Myślę także, że większość z nas uznałaby strzelenie napastnika w papę za w pełni uzasadnioną reakcję.  Co powinno stanowić okoliczności łagodzące w kwestii Smolarka, a nie stanowi. I to jest słabe oraz smutne, w której to ocenie w pełni się zgadzam z Przemkiem Iwańczykiem.

Z drugiej strony zaś…

– Choć piłkarskie przepisy robią z niego winnego, jest wyraźną ofiarą. Każdy mężczyzna broniłby w ten sposób swojego honoru.

– Tego typu zachowanie, nawet próba włożenia komuś palca w pupę,

(nawet?!!!)

…to próba doprowadzenia kogoś do innej czynności seksualnej.

  • ocenia mecenas Piotr Paduszyński z łódzkiej kancelarii prawnej. I dobawia:

– Każdy facet, i ja też takim jestem, musi bronić własnego honoru!

Kobieta już nie musi?

W innym fragmencie pan mecenas błyska obserwacją:

– Kobieta uderza otwartą dłonią, mężczyzna pięścią.

Dymorfizm płciowy jak nic. Ciekawe, czy nożyce się inaczej odzywają.

– Szczególnie wśród samców alfa takie zachowanie rywala uwłacza ich męskości.

  • twierdzi psycholożka, Monika Dreger z Warszawskiej Grupy Psychologicznej. Szczególnie wśród samiczek bzdeta takie wypowiedzi psycholożek rozkalibrowują żenometr. How about: każdy niechciany dotyk ma prawo budzić słuszny gniew, niezależnie od płci?

No cóż to za chujowa i daremna narracja o usprawiedliwianiu zachowania Smolarka jego samczością i męskim honorem, splamionym palcem nie w tym miejscu, co Ebi lubi! Czy palec Arboledy byłby mniej w odbycie Smolarka, gdyby Smolarek był kobietą?!

W paszczy szaleństwa czyli warszawskie cycki z masłem

Najpierw może o cyckach, bo mnie dręczy od paru dni: jak niektórym wiadomo, można mnie ułożyć w szufladce Bezdzietnej z Wyboru. O przyczynach decyzji nie ma się co rozwodzić, grunt, że uroki rodzicielstwa nie są mi dostępne. Aczkolwiek doceniam, że inni je dostrzegają i spełnionych rodziców oglądam z przyjemnością. Chociaż, co zrozumiałe, rozmowy o zawartości pieluch ucinam, obrzygując im ciżmy. Tym rodzicom, nie pieluchom.

Jest mi także obce to, co zaobserwowałam u wielu BzW szlajając się po forach: maksymalny dysgust w stronę matek karmiących. Piersią. PUBLICZNIE. OMFG. Kurde, żyję już trzydzieści lat z okładem, miewam, owszem, napady niechęci do wychodzenia z domu, ale summa summarum jednak bywam w różnych miejscach i nie przypominam sobie widoku karmiącej matki, to po pierwsze. Może karmiły i straumatyzowały mnie tak, że wyparłam, nie wiem. Ale wątpię.

Edit: wiem, że flejm o cyckach karmiących jest z kategorii stare, było, ale tydzień temu wyrzucono panią z muzeum, bo się obnażyła i oczywiście odżył (Trus, dzięki za przypomnienie).

Po drugie, podejście BzW  „wywaliła cyce i karmi przy wszystkich” ma gdzieś wmontowane przekonanie, że dla takiej karmiącej matki to jakiś zajebisty fun rozdziewać się publicznie. Hm, heloł? Macierzyństwo nie determinuje ekshibicjonizmu, wiecie? Większość znajomych mi dzietnych wyraźnie podkreśla, że sytuacja karmienia jest dla nich intymna i robi wszystko, by nie świecić gołym cycem ludziom po oczach. Mając do wyboru zafundować w miejscu publicznym ryczące głosem tura głodne dziecko lub dyskretnie je nakarmić wybierają to drugie i chwała im za to, bo mój brak sympatii do dzieci wynika głównie z ich upierdliwości akustycznej.

Po trzecie zaś, jak, do cholery, można nie lubić widoku gołych piersi? Ja wiem, że jestem prosta baba z maturo i pewnie dlatego mi się to nie mieści. CYCKI. CYCKI SĄ MIŁE. A golizna jest mocna i godna pochwały.

Paszczę szaleństwa wymyśliła Julia i pozwoliłam sobie zaanektować. Tak, byłam na Krakowskim Przedmieściu w rocznicę katastrofy smoleńskiej. I stwierdziłam, że po tym spacerze – z mocną wszak obstawą, bo było nas łącznie siedmioro – wszystko wyda mi się normalne. Na dzień dobry wpadliśmy na ustawkę antyaborcyjną (co ma aborcja do Smoleńska – nie wiem, nie wnikam, chłonę lolkontent), a potem było coraz lepiej: bannery z Putinlandem, zdrajcami ojczyzny, kolaborantami tudzież ludobójcami. Rozdawano także gadzinówkę, której elektroniczne wydanie możecie podziwiać tu – klikacie na własną odpowiedzialność, żeby nie było, że nie uprzedzałam. Najprawsze skrzydło szpitalne Psychiatryka24, najkrócej mówiąc. Dowiedzieliśmy się także, że rządzą nami tchórze i chłoptasie (w przeciwieństwie, jak mniemam, do odważnych bab, więc doceniam prawdopodobnie niezamierzone feminazi hasła). Zdjęć robiliśmy sporo (ja, Vauban i Dzid), znajomi widzieli, tutaj pozwolę sobie polansować się jednym:

Mam jakieś dziwne wrażenie, że dobrze oddaje atmosferę tego miejsca.

Trochę to było wszystko smutne jednak, gdy warszawianki wspominały to samo miejsce sprzed roku, ogarnięte szczerą żałobą i szokiem po katastrofie i widziały, jak na ich oczach zamienia się to w darmowy cyrk na kółkach. Z drugiej strony mam na tyle małe poczucie wspólnoty z krajem, że nie jest mi specjalnie wstyd.

Spacer po Krakowskim stanowił uwerturę do Warszawy Brzmiącej Ciężko w Proximie. Jako że nie chcę zamieniać blogaska w przesadne fap circle, nadmienię tylko, że dobrze było usłyszeć Barta i całe pierdolnięcie Licorei, poznać się z warszawską frakcją TTDKN, pogadać z Radkowieckim i Vaubanem długo w noc i wrócić do Łodzi (nie usnęłam w pociągu, ha!)  w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku towarzyskiego. Moar, gimme moar, polubiłam Was, ludzie.

O tym, że nazajutrz nasyciłam się ciężkim brzmieniem do wypęku, bo w Atlas Arenie zagrał Vader, Megadeth i Slayer już nawet wspominać nie warto. Jestem bardzo zdumiona, że hala jeszcze stoi, bo po występie Slayera powinien był jej co najmniej odpaść dach.

Feminizm – you’re doing it wrong

Grafomańsko szybko po poprzedniej notce, ale akurat wpadł mi dziś w oko świeży kontent z WO oraz wyborcza.pl, więc co ma leżeć.

Kontent pierwszy: Redaktor Dziunia przypodawa (tworzenie długich, obciachowych tytułów ma w GW długą tradycję i nie ma się co śmiać). Właściwie ciężko zdobyć się tutaj na jakiś konstruktywny komentarz poza podpatrzonym na blipie „dostała penisem w pysk i dopiero obudził się w niej feminizm”, zamiast, jak w normalnej rzeczywistości, być nią od pierwszej menstruacji (co celnie zauważył pan redaktor mrw). Powiem tylko serdeczne: babo…! Studiowałaś, miałaś firmę, pracowałaś w korporacji, godziłaś to z macierzyństwem i ty się jeszcze wahałaś, czy jesteś feministką? Za zrównywanie feminizmu z bezdzietnym pędem do kariery i tym samym wspieranie stereotypu hedonistycznej szczurzycy korporacyjnej masz ode mnie karnego kutasika w twarz.

Kontent drugi: trollingu Wysokich Obciachów ciąg dalszy. Tym razem czytelniczka odważnie, niczym DDTVN w temacie „czy przyjaźń damsko-męska jest możliwa i dlaczego nie”,  mierzy się z tematem pozyskiwania świadczeń od państwa celem ułatwienia sobie decyzji o rodzicielstwie. Otóż czytelniczka nie chce, bo ma dobrze. Uważa więc, że skoro ona ma dobrze, to inni też mogą, tylko muszą się postarać.  Szczególnie wdzięcznie formułuje to w tym zdaniu:

Wiedząc skąd się biorą dzieci, postanowiłam też obrać staroświecką kolejność – najpierw stały, sprawdzony partner, a później dziecko zamiast niespodziewanych dwóch kresek i ścigania faceta o alimenty.

Za podpompowanie własnego ego postulatem, że samotne matki są same sobie winne, bo nie sprawdziły partnera (oraz tajemnicze zaginięcie dwóch niewinnych przecinków) drugi karny kutasik w twarz.

Dopóki nie zrozumiecie, do cholery, że inne kobiety mają gorzej, bo nie mają waszych możliwości, wiedzy i zasobów, a wy te możliwości zawdzięczacie nikomu innemu jak feministkom z wcześniejszych fal – róbcie to, co umiecie najlepiej, a o feminizmie milczcie, bo tylko ludzie się śmieją i wstyd.

Alkoholiczka i cyklistka

Człowiek wyskoczy na weekend w outernet i omijają go jakieś straszne prześladowania rowerzystów, jak się okazuje. Po doniesieniach kwiatu polskiego dziennikarstwa telewizyjnego bardzo już pięknie przejechał się Konrad Olgierd Muter (tu miejsce na psychofański pisk profesjonalnej groupetki Ludzi Zajebiście Piszących) i zamiótł w sumie tak, że mam do dodania bardzo niewiele.

W ramach walki z prześladowaniami wnet (skłamałabym mówiąc, że nieoczekiwanie) założono grupę na fejsie o dumnej nazwie „Cyklista to nie alkoholik”. Grupa gromadzi linki dotyczące stereotypów rowerzysty jako klasycznego wiejskiego night rovera tudzież gówniarza na makrokeszu i sukcesywnie gromi mity na temat przyczyn wypadków z udziałem rowerzystów. Bardzo mi się to podoba, bo faktycznie, przynajmniej w Wiadomościach (reszty materiału nie widziałam) umocniono w sposób absolutnie skandaliczny wizerunek rowerzysty jako człeka nieodpowiedzialnego, nieoświetlonego, odurzonego mniej lub bardziej legalną używką. BEZ KAMIZELKI ODBLASKOWEJ!!! Powszechnie bowiem wiadomo, że rowerami jeżdżą tylko ci, których nie stać na samochód albo kuriozalne kurioza, do pokazania w objazdowym cyrku za grube pieniądze albo w Wiadomościach w prajmtajmie, co na jedno wychodzi. Albo pijacy i złodzieje. Mówiąc krótko, wystrzegaj się kolarzy.

(minikonkurs, skąd cytat o wystrzeganiu się kolarzy; zwycięzca dostanie w nagrodę zdjęcie Ósmego Dziecka Stróża)

Natomiast grupa odżegnując się od utrwalenia stereotypu brawurowego rowerzysty niestety wzmocniła inny i czuję się w obowiązku to nieco potępić. Piszę: nieco, bo grupa budzi moją sympatię, wszak sama cierpię na cyklozę (w tym roku przechodzi ona wprawdzie prawie bezobjawowo, ale lada dzień spodziewam się nawrotu choroby) i wierzę, że niezręczna nazwa wynika z powszechnej niewiedzy, a nie złej woli.

Bardzo stanowczo protestuję przeciw używaniu słowa „alkoholik” w znaczeniu pejoratywnym. Odcięcie się od przynależności do tej grupy oznacza powierzchowne, stereotypowe i ociekające arrostoizmem*  pojmowanie choroby alkoholowej. Utrwala postrzeganie alkoholika jako osoby, która sama jest sobie winna, choruje, bo piła za dużo i pije nadal, bo ma za słabą wolę, by przestać. Z tymi wszystkimi mitami mogłabym rozprawiać się w kolejnych długich notkach, więc tym razem krótko:  o kwestii bardzo minimalnego wpływu na ryzyko zachorowania oraz zbyt forsownego picia pisałam tu.  Co do słabej woli, oh well, każdy alkoholik wam powie, czego to nie zrobił, o której to nie wstał, z kim się nie zadał, by się napić. To nie jest kwestia słabej woli, tylko stanu umysłu, zwyczajnego zakochaniu w alkoholu, zaś terapia pierze ten umysł, by się wreszcie odkochał. Yes, it’s that easy.

Oczywiście – trudno się szanuje bełkoczącego żula z bałuckiej bramy. Ale to też jest człowiek chory i mający swoją godność. Alkoholik trzeźwiejący, alkoholik, który podjął terapię, przyznał, że jest bezsilny wobec alkoholu i układa sobie życie bez niego, odbudowuje w sobie to poczucie godności i czynienie z jego choroby inwektywy jest przejawem ignorancji (co trochę zadziwia w czasach powszechnego dostępu do informacji) i niewrażliwości (co również niemile zaskakuje w przypadku omawianej grupy, zważywszy przyczyny jej powstania).

Szczęśliwszą nazwą dla grupy byłby „cyklista to nie pijak”. Serdecznie Was pozdrawia alkoholiczka i cyklistka.

*słowo oznaczające uprzedzenie wobec ludzi chorych ukute wspólnemi siłami przez Kotiwan i Vaubana.