Ruch

O Ruchu Higieny Moralnej w internetsach nie ma za wiele. Nie znalazłam ich strony, bloga, fanpejcza na fejsbuniu ani profilu na googleplus, więc omal nie istnieje (albo ja źle szukam). Jest jednak obecny w świadectwach internautów: plakaty RHM wiszą na ulicach i wywołują komentarze.

Kilka lat temu rzeczone plakaty sprawiły, że na mojej pewnej pięknej znajomości położył się cień, koleżanka bowiem z okazji, bodajże, dnia kobiet, opublikowała plakat ruchu z hasłem „Jesteś wredna, brzydka i leniwa – zostań feministką (albo zgłoś się do psychologa)”. Ruch wprawdzie twierdzi, że (za portalem Wirtualny Mińsk Mazowiecki)

…plakat nie jest atakiem na feministki, lecz zachętą do dyskusji o feminizmie w Polsce. Według nich, feministki to zagubione dziewczyny. Ponadto plakat nawiązuje do wypowiedzi Magdaleny Środy, pełnomocniczki rządu ds. równego statusu kobiet i mężczyzn, która, jak twierdzą działacze RHM, negatywnie wypowiada się o eksponujących roznegliżowane kobiety telewizyjnych reklamach.

…ale publikację tego plakatu widziałam wyłącznie u osób, którym nie zależało na jakiejkolwiek dyskusji na temat, dlaczego feministki są zagubione i co do tego ma antynagościowa wypowiedź pani Środy. Spotkałam się natomiast z argumentacją, że feministki są  same sobie winne takiemu wizerunkowi, bo krzyczą na manifach zamiast coś robić. Dyskusja utykała w miejscu, w którym po zalinkowaniu kalendarium działań ruchów feministycznych w naszym mieście padało pytanie „to dlaczego o tym nie słychać”. Jak przestaniemy krzyczeć na manifach, na pewno o działaniach lokalnych feministek będzie słychać dużo bardziej. Na pewno.

[edit po wymianie zdań z ^modesty: w tym plakacie mamy jeszcze taką fajną narrację, że bycie ładną, miłą i pracowitą to właściwie nasz obowiązek. Skoro nie jesteśmy, widocznie staramy się za mało albo jesteśmy, no cóż, chore]

Generalnie zatem plakat zamiast zainicjować jakąkolwiek dyskusję – poważnie, jaką mógłby zapoczątkować plakat z taką treścią? – posłużył do darcia łacha z brzydkich, leniwych feministek, w pakiecie dokładając wstrętny stereotyp o ludziach korzystających z pomocy psychologa.  Już samo to sprawia, że RHM nie cieszy się, oględnie mówiąc, moją sympatią; z tego, co wiem, mają również na koncie plakaty o wymowie antysocjalistycznej (najmniejsze zdziwienie świata) czy antyrosyjskiej (porównywalna wielkość zdziwienia).

Tym razem jednak pierdolnęli tak srogo, że aż się w oczach mieni: wywiesili plakaty z napisem „Jesteś homo – ok! Ale nie spedalaj nieletnich! (zwłaszcza za pieniądze)”. Zgodnie z informacjami na portalu innastrona.pl chodzi o akcję zwracającą uwagę na dziecięcą prostytucję. RHM jest bowiem, jak rozumiem, przekonany, że zjawisko to bierze się z homoseksualnych dorosłych, którzy kusząc w internetsach nieświadome dzieci zarażają je homoseksualizmem i tym samym wyprowadzają na ulice.

Pozwolę sobie skopiować wypowiedź przedstawiciela RHM:

Akcja jest zorganizowana w obronie nieletnich czyli dzieci. Aby to w pełni zrozumieć trzeba być PRAWDZIWYM ojcem lub matką, a z tym w środowiskach homoseksualnych raczej słabo. I żadna adopcja tego nie spowoduje…

JA PIERDZIU JAKIE COMBO: adopcyjni rodzice są niepełnowartościowi (tępe buce, może byście w takim razie pomyśleli o przepełnionych bidulach), przekonanie, że geje i lesbijki mogą mieć dzieci tylko z adopcji (oddajcie mi moją odeśmianą dupę) plus obłudne MYŚLCIE O DZIECIACH, gdy tak naprawdę chodzi o niespecjalnie skrywaną homofobię.

Plakat jest dziełem Wojciecha Korkucia, który rysuje, swoją drogą, tak brzydko, tak okropnie brzydko, aż mi wstyd, jak bardzo brzydko, jak ktoś bardzo niezdolny do narysowania czegokolwiek ładnego, srsly, moje dłubanki na memokarteczkach podczas słuchania rozmów z konsultantami są ładniejsze. I naprawdę uważam, że jak się ma ochotę narysować wielkiego fiuta, to się go, like, rysuje, niechby nawet brzydko,  po co od razu plakaty, jeszcze te biedne, spedalone dzieci wezmą przykład.

Dorotka u króla gnomów

Zsiadam z roweru pod sklepem Lewiatan, osiedlowy sklepik, w miarę znajome gęby, to go nie przypinam; wchodzę do sklepu po fajki. Przede mną w kolejce prawdziwy kolarz, istny król gnomów: lajkrowe majty z pieluchą, wysmarowane mitenki i fikuśny kask z lidla. Tak, wiem, wyśmiewam ciuchy i styl jeżdżenia, do którego mi nic, poza tym, że zupełnie nie w moim guście oraz, być może, dlatego, że utrwala stereotyp rowerzysty jako wyczynowego sportowca. Kolarz jest solennie rumiany i tchnący browarem oraz nabywa kolejny. Ja te fajki. On się wraca, bo jeszcze chce kupić coś słodkiego, zagląda mi przez ramię i płacze: -Pani pali? To bardzo niedobrze. Lepiej się napić niż palić.

Nienawidzę tych porównań, niedobrze jest pić, niedobrze jest palić, flejmy pomiędzy pijącymi a palącymi są takie daremne. Skończyło się na zimnym „Pytałam pana o zdanie?”, ale – co za wariactwo –  kolarz po browarze wie, co jest dla mnie lepsze.

A co nowego, Bolanda welcomes you and wishes a nice day. Nie pierwsza to sytuacja, gdy jakiś obcy facet spogląda na moje zakupy i komentuje, że palenie jest szkodliwe. Człowieku, ja wiem, że mam metr pięćdziesiąt wzrostu i łagodny wzrok krótkowidza, ale to naprawdę nie powód, by pouczać ponadtrzydziestoletnią obcą babę. I ten święty obuż, gdy zamiast podziękować za (jakże przecież słuszną, nigdy nie przeczyłam, że palenie szkodzi) troskę daję do zrozumienia, że jest ona przeze mnie niemile widziana. Wnioskuję z tego, że nadal przywykliśmy do myśli, że możemy ludziom wtykać nosy w koszyki z zakupami, w sypialnie, w komórki, w garnki i WIEDZIEĆ LEPIEJ, CO DLA NICH DOBRE. Oraz oceniać z poczuciem, że jest się lepszym, bo samemu to by się nigdy w ten sposób.

Nie jestem wolna od takich ocen. Chcę jednak pamiętać, że ocenianie czyjegoś życia bez chodzenia w jej butach jest słabe. Przytoczyłam sytuację bardzo powierzchowną i codzienną, ale przecież taka narracja pojawia się także, gdy oceniamy inne zjawiska.

Jakiś czas temu na zaprzyjaźnionym forum, przy okazji dyskusji o nastoletniej e-prostytucji, natknęłam się na zdanie ‎typu: „Prostytuuje się taka, co to na jakiś sposób lubi. Sorry, ale nie robią tego z głodu. Kompletnie się nie szanują”.

Zjawisko, z tego, co udało mi się ustalić, nie jest zbadane. Wiemy o galeriankach. Wiemy także, że nietrudno znaleźć czat czy inny serwis, na którym za uzupełnienie pre-paidowego konta można otrzymać nagie foty czy filmiki nastolatek. Możemy, bazując na bardzo wyrywkowych danych o dziecięcej prostytucji zakładać, że czynnikami, które budują to zjawisko są:

– ubóstwo rodzin,
– patologiczne stosunki w tym przemoc domowa, alkoholizm, narkomania i zanik więzi rodzinnych,
– rozchwiany system wartości – mieć znaczy o wiele więcej niż być,
– fałszywie rozumiana nowoczesność,
– niedostatek edukacji, w tym przede wszystkim brak edukacji dotyczącej seksualności człowieka w szkołach.

(Katarzyna Kądziela)

Nie mamy jednak badań dotyczących na przykład kwestii rozdziału cyberseksu od spotkań offline: na ile flirty na czatach i słanie nagich zdjęć przeradza się w późniejsze, realne spotkania. Nie bardzo też wiem, co p. Katarzyna Kądziela ma na myśli wspominając o „fałszywie rozumianej nowoczesności” i „rozchwianym systemie wartości”. Zakładam, że chodzi tutaj o sytuację, w której nie tyle mieć znaczy więcej niż być (bo jeśli połączymy to z rodziną o niewielkim dochodzie, to narracja o wartościach mieć czy być jest arogancka), co sposobem na akceptację grupy rówieśniczej jest pewne minimum materialne. Co nie jest niczym nowym. Fałszywie rozumianej nowoczesności rozszyfrować jednak nie mogę: czy chodzi tutaj o mniej pruderyjne podejście do erotyki? To faktycznie w połączeniu z dość nieuporządkowaną wiedzą o własnej seksualności może dać smutne efekty. Czy  też może o lgnięcie do znajdowania znajomości on-line? Mam nadzieję, że nie, bo to bardzo dobry sposób znajdowania i podtrzymywania znajomości.

W każdym razie zestaw rodzina o względnie niewysokim statusie, pewien rodzaj emocjonalnego sieroctwa i słabe rozeznanie we własnej seksualności na pewno można postawić jako tezy w takich badaniach, jeśli kiedyś zostaną przeprowadzone. Dodałabym do tego jako silny czynnik sprzyjający powstaniu zjawiska presję grupy rówieśniczej. Tak, trochę nienawidzę gimnazjów za to, że często wyrywają trzynastolatka z poznanej grupy, by wbić go w inną, człowieka w naprawdę najgłupszym, najtrudniejszym wieku do znajdowania sposobów na akceptację rówieśników.

Zakładam, że w każdym razie nie mamy do czynienia z sytuacją „prostytuuje się, bo lubi”. O ile w przypadku dorosłych bardzo niechętnie i z dużą dozą marginesu dopuszczam możliwość, że to wybór zawodu, posiłkując się zdaniem Teresy Oleszczuk

[…ale nadal mam wątpliwości: mam wrażenie, że to jednak kultura zanadto sprzyja uprzedmiotowieniu cielesności i zbyt łatwo się to wdrukowuje, zwłaszcza nam, kobietom, codziennie oglądającym kolejne dzieła mistrzów oświetlenia i photoshopa. Prostytutka jest nadal ofiarą sytuacji: ekonomicznej – bo jednak większość dorosłych prostytutek to kobiety o niskim statusie materialnym i społecznej – w której nadal bardziej opłacalnym jest skorzystanie z usług prostytutki niż wynegocjowanie satysfakcjonującego seksu z partnerką/ partnerkami]

… o tyle w przypadku nieletnich uważam, że ta kwestia nie podlega jeszcze świadomemu wyborowi. Jest to uwikłanie w potrzebę sprostania wymogom grupy, czyli starą jak świat walkę o akceptację.

Idąc dalej, można się zastanawiać, na ile rzeczona potrzeba akceptacji jest w pierwszej kolejności zaspokajana w domu. Moim zdaniem – nie jest, bo nastolatek w tym wieku, jakkolwiek znajduje głównie pod wpływem rówieśników, nadal potrzebuje zdrowych i bliskich relacji z domownikami (innymi słowy czas na dramatyczne pytanie GDZIE BYLI RODZICE).

„Kompletnie się nie szanują”, srsly, powiedział chłopak, który korzysta z serwisów porno: ciekawe, czy o modelkach/ aktorkach porno też ma takie zdanie. I jak bardzo mu to pomaga skończyć w skarpetkę.

Amy

Z Amy jest tak, że jej właściwie nie znałam i mi wstyd. Tkwię w popkulturze, staję po jej stronie, gdy przychodzą do mnie snoby i mówią, że pff, tam, jakaś lekka literatura, jakieś filmy akcji, jakaś popowa muzyka, jak tak można. A ja sobie mówię: jest część mnie, która ogarnie tę poważniejszą literaturę, kantatę Bacha czy film powodujący orgazm P.T.Felisa, i co, tylko dlatego, że ona jest, mam nienawidzić tej, która uwielbia rozrywkę? NFW.  Więc tkwię, staram się jej łapać jak najwięcej, po czym okazuje się, że samej Amy nie słuchałam (a warto), pamiętałam o niej tyle, że zmagała się z uzależnieniem.

I znając dynamikę choroby, jaką jest uzależnienie, widząc, w jak bardzo chronicznej fazie była Amy, jak bardzo nie miała wsparcia od bliskich, można powiedzieć, że jednak – to było do przewidzenia.

Tylko, że nie. Nie można tak mówić.

Dlatego, że większość komcionautów nie używa tej frazy w takim znaczeniu. Stosuje ją pisząc jednym ciągiem „doigrała się”, „sama sobie zapracowała na wstąpienie do klubu 27” i „dobrze wiedziała, w co się pcha”. Czasem dodając, że przecież nikt jej narkotyków na siłę nie podawał, MIAŁA MOŻLIWOŚCI, A Z NICH NIE SKORZYSTAŁA.

Niewdzięczna bijacz.

No, nie, kurwa, nie mogła, bo była, jakby, uzależniona.

Podjęła terapię. Dla mnie, osoby, która stoi po obu stronach: terapeuty i uzależnionego, to najważniejsze. Podjęcie terapii oznacza „tak, jest już tak źle, że muszę to zmienić”. Oznacza, że prawdopodobnie chora uznała, że jest wobec swojego nałogu bezsilna i sama sobie z nim nie poradzi.

Ludzie, ludzie, to naprawdę nie tak, że ktoś sobie siada i myśli: „hej, a może by się tak uzależnić, będzie w dzidę”. To jest tak, że ktoś sobie siada i ma w sobie taką emocjonalność, takie sposoby radzenia sobie z nią i takie geny, że sięga po używkę i staje się: mamy combo o nazwie uzależnienie. Yes, it’s that easy. Nie ma winy chorego w tym, że zapada na chorobę, zapamiętajcie to.

[Mogła nie sięgać po narkotyki, srsly, ilu z was zapaliło papierosa, trawę czy piło alkohol]

Pokażę wam coś i tak, wiem, to będzie patetyczne:

Dopadało mnie przed drzwiami żonatego wykładowcy, na progu gardzącego mną artysty, w obojętnym, a jakże, tłumie klubowym. Nie zawsze na czas zdołano mnie wyprowadzić i czasem obdzielałam zażenowaniem zbyt hojnie.

Chwilę wcześniej wierzyłam w swoją potęgę, chwilę później inkasowałam pełne politowania spojrzenia, czasem życzliwie mocne ręce i usłużnie zmoczony ręcznik.

Tykało we mnie tęsknotą za szpitalem, umiłowaniem godzin w pustej wannie lub nagości przy telefonie.

Kiedyś zawirował sufit – tak, to ta noc trojga na jednym prześcieradle – to już był ten moment, gdy nie ma miejsca na strach ani rozliczenia. Byłam gotowa.

***

Patrząc w jej oczy widziałem wszystko to, o czym sobie kiedyś roiłem, wytęsknione przeze mnie szalone noce pełne świateł, ochrypły histeryczny śmiech, picie szampana na parapecie, na stojąco tyłem do okna. Znała to do imentu.

Wiedziałem, że gdy tylko wyciągnę dłoń, poczuję trupi chłód jej palców, których nigdy nie będę chciał puścić.

***

To dziwne: patrzył na mnie, jakby mu zależało dowiedzieć się, jak to jest płakać co noc albo budzić się popołudniami w zarzyganych betach. Jakby to było naprawdę stylowe mroczne życie, a nie dławiąca rozpacz niesmaku do siebie, zalewanie alkoholem oczu nie widzących stąd żadnego wyjścia.

Kiedy wyciągnął rękę, zrozumiałam: szukał w tym łatwego romantyzmu, taniej słowiańszczyzny, spełnienia mitu artysty.

Cofnęłam dłoń.

Nikt nie powinien wiedzieć, jak to wygląda naprawdę.

W przypadku Amy nikt nie cofnął ręki na czas.

 

[edit: zdjęcie nadesłane przez Croynace, dzięki!]

Cała Polska chroni dzieci !

Dwadzieścia minut dziennie, codziennie.

Kontent, który oram, jest mocno nieświeży, ale czasem to tak jest, że niby gdzieś się łapie jakieś odpryski, ale za mało, by raz przysiąść i się skoncentrować. Stało się dziś, gdy znajoma (ohai, ^roback) zalinkowała taką oto bajkę, którą zrazu obejrzało się nie bez nadziei na jakąś zabawną i/ lub żenującą końcówkę. Trochę nie, bo film wprawdzie słaby, ale żeby aż godzien hejtnotki, to nie. W sumie, miła baśń zrobiona przez miłych ludzi o tym, że czasem nie wychodzi i że warto się zastanowić, zanim się podejmie decyzję o rozwodzie, bo dzieci potem płaczą.

[SAPKOWSKI OVERDOSE: NIE CIERPIĘ MALUTKICH DZIECI. Ale jeszcze bardziej napierdalania dziećmi w rozwodników]

Oraz panicznie boję się miłych ludzi, bo są mili, dopóki nie naruszasz ich miłego, poukładanego świata, o ile się przy nich nie wychylasz. W innym przypadku czai się otchłań, oblężona twierdza i spisek powszechny.

W ramach kampanii Przeciw Rozwodom zrealizowano jeszcze cztery filmiki, dodatkowo plakaty, billboardy i spot radiowy, a wszystko to zlecenie Fundacji Mama i Tata, dla której, jak czytamy

…najważniejsza jest rodzina i dobro dzieci. To im staramy się przekazać to, co najcenniejsze. Dlatego niepokój i sprzeciw budzi wszystko, co może mieć negatywny wpływ na ich psychikę i wychowanie.

We mnie też, bo jakkolwiek nie cierpię malutkich dzieci, to jest spora szansa, że dożyję starości i będę żyć w społeczeństwie składających się z dzisiejszych malutkich dzieci. Oraz jestem cała za tym, by wzrastały w szczęśliwych, kochających się rodzinach.

Tyle, że niewiele mnie interesuje, co się na tę rodzinę składa, bo i czemu miałoby mnie to interesować. Czemu zatem interesuje Fundację Mama i Tata, nie wiem. Argumentacja idzie jakoś tak:

Osobisty przykład życia matki i ojca jest fundamentem kształtującym w dzieciach świat wartości, wrażliwość społeczną oraz obraz kobiety i mężczyzny. Przyznanie parom homoseksualnym przywileju wychowywania dzieci uzasadnionego wyłącznie chęcią jego posiadania odbywa się zawsze kosztem prawa dzieci do wychowania w rodzinie i uprzedmiotawia je. Nie chcemy takich zmian.

Gdyż, jak powszechnie wiadomo, na całym świecie, a już zwłaszcza w Polsce, rodzą się wyłącznie dzieci chciane i wyczekiwane. W związku z czym absolutnie nie mamy przepełnionych placówek opiekuńczych, a dzieci nie czekają latami na adopcję. O tym, że zamiast wreszcie dogonić świat i iść w stronę rodzinnych domów dziecka/ rodzin zastępczych nadal trzymamy się bidulowych przechowalni, nie warto nawet wspominać. Jednym słowem, znów to samo: jakaś instytucja wymyśliła sobie, że JEDYNY SŁUSZNY MODEL RODZINY i nie będzie szczędzić środków, by go wszczepić, wycierając sobie gębę dobrem dzieci. A taka, wydawałaby się, miła, co nie?

Pod zalinkowaną petycją podpisał się kwiat artystów, prawników i innych celebrytów. Co jest smutne, bo wydawałoby się, że jeżdżą po świecie, może nawet korzystają z internetu i powinni dysponować jakąś elementarną wiedzą o tym, jak bardzo mit o tradycyjnej rodzinie jest mityczny, a bzdura o kształtowaniu obrazu mężczyzny i kobiety bzdurna.

Fundacja także sporządziła raport  „Przeciw wolności i demokracji: Strategia polityczna lobby LGTB w Polsce i na świecie: cele, narzędzia, konsekwencje”, okraszając go śródtytułami „Wykorzystać film i telewizję, atakować Kościoły”, „Prawa, które mają. Dyskryminacja, której nie ma. Przywileje, których żądają”, „Dominacja mniejszości” – w którym punkt po punkcie wyjaśnia, jak wygląda strategia walki z homofobią, z przerażeniem przytaczając przykłady z krajów cywilizacji śmierci, w których kogoś dotknęły konsekwencje za umacnianie niczym nie podpartych uprzedzeń. Jest wspomniana także i nasza kochana posłanka Radziszewska, z komentarzem:

Tym razem homoseksualna presja nie przyniosła dymisji ale skala nagonki i medialnego linczu, którego świadkiem była opinia publiczna daje wyobrażenie o metodach i bezwzględności działania środowisk LGBT.

Nam ten krótki cytacik daje wyobrażenie, jakim językiem i jakimi uprzedzeniami kieruje się fundacja.

Prócz stawiania czoła szturmowi gejowskich bojówek fundacji leży na sercu także bezwzględne rozprawianie się z mitami dotyczącymi przemocy w rodzinie. Niestety mission failed: fundacji nie udaje się dowieść, że w konkubinatach przemoc pojawia się częściej, stwierdza jednak z nieskrywaną uciechą, że przemoc najczęściej dotyka ludzi po rozwodach lub żyjących w separacji. Jakim cudem tak pięknie udaje się poplątać skutek z przyczyną jest dla mnie niezgłębioną tajemnicą.

Wspomniałam już, że nienawidzę napierdalania dziećmi w rozwodników? Sama nie doświadczyłam, ani jako dziecko, ani jako żona, ale nie umiem myśleć o rozstaniu dwojga ludzi, którzy planowali spędzić życie razem i wspólnie wychować dzieci inaczej niż jak o bardzo trudnej decyzji. Znam wystarczająco dużo dzieciatych po rozwodach, by mieć pewność, że ostatnią rzeczą, jaką planują, to skrzywdzenie dziecka. Sama zaś, jako nieskłonna do stałych związków, mam dużą dozę zrozumienia dla sytuacji, w której ludzie decydują o rozstaniu: jest tak wiele różnych przyczyn, dla których może to się stać! I bez brnięcia w rozstrzyganie, kto jest winien, uważam, że wyjście z nierokującego związku jest lepsze niż tkwienie w nim na siłę; jest w tym pewien akt odwagi, by zacząć od nowa, samodzielnie, z kimś innym, bez różnicy.

Tymczasem fundacja, nie zaprzątając sobie myśli przyczynami rozwodów (a może byli za młodzi i pobrali się pod presją, a może się z biegiem lat zmienili, a może któreś z nich popadło w chorobę, której to drugie nie było w stanie udźwignąć) bije na alarm:

Rozwód to dla dziecka największa trauma, której według opinii badaczy ustępuje nawet śmierć jednego z rodziców. W badaniach skutki rozwodu dla dzieci to m.in. regres w rozwoju intelektualnym i psychofizycznym oraz pogorszenie stanu zdrowia.

Tak, wpędzajcie rozwodników w poczucie winy, przecież jeszcze im mało dokopało.

A wszystko to pod światłym patronatem Ministerstwa Sprawiedliwości, które, jak widać, bardziej troszczy się o to, by nie było rozwodów niż o prawa mniejszości; how batshitcrazy is that.

Edit: W dn.06.07.2011 fundacja zdjęła informację o patronacie Ministerstwa Sprawiedliwości.

PS W temacie wypowiedziała się też Tram, zachęcam do przeczytania.

Komu się chce

O tym, komu w Łodzi się chciało i co z tego wynikło pisałam tu. W dużym skrócie: był sobie zawadiacki kawalerzysta… wróć. Była sobie Grupa Pewnych Osób, której się chciało. Pięknie widziała niezaradność urzędników, znakomicie wypunktowywała, co by tu w mieście naprawić i generalnie była świetnym przykładem oddolnej inicjatywy obywatelskiej, z takim fajnym twistem w stronę myślenia „to jest moje miejsce i o nie dbam”. Potem frontmani grupy zlądowali na posadach w Urzędzie Miasta Łodzi, zaś sama grupa przekształciła się w fundację Fenomen. Przyznam, że był to okres, w którym, zniesmaczona opisywanym wówczas zachowaniem chłopaków wymiksowałam się z grupy i kibicowałam jej raczej z daleka, chociaż jej działania nadal budziły moją aprobatę. Tyle że nie umiałam się już zdobyć na zaangażowanie.

Nastąpił wszakże moment, w którym nasze poletka znów się zbiegły, o co nietrudno w mieście, w którym cały czas są te same problemy, a my poruszamy się w dość jednak zamkniętym kręgu towarzyskim; pojawiły się legalne Masy Krytyczne i silny lobbying dotyczący infrastruktury rowerowej. A ja już wówczas sporo jeździłam.

Z Masami Krytycznymi kwestia jest taka, że miały zrazu wiew anarchii. Właśnie o to w nich chodziło, by raz w miesiącu przytkać miasto, pokazać motobucom, że my, rowerzyści, też tu jesteśmy i heloł, prosimy nas zauważyć (gdyż gdyby kobiety nadal siedziały w kuchni, nie mogłyby dziś głosować). Dwa lata temu wkroczył Fenomen, podziękował grzecznie twórcom poprzedniej Masy i dokonał jej legalizacji. Co było trochę zabawne, gdy pamięta się, jak niewiele wcześniej członkowie fundacji flejmowali na forach internetowych z narracją „BO WY ROWERZYŚCI”. Legalizacja Masy Krytycznej zamknęła nieco usta tym, którym najbardziej przeszkadzało blokowanie miasta: przestała być bandą rowerowych terrorystów, zaś z drugiej strony, no cóż, odebrało sporo tego rejdżowego pałeru przedsięwzięciu. Łódzka MK właściwie stała się wydarzeniem towarzyskim i cycle chicowym. Na takich Masach zaczęłam się pojawiać: trochę z nadzieją na pokazanie się na blogu Witka (no nie będę przeczyć, żem atencyjna szmata), głównie z przyczyn towarzyskich, oczywiście mając też na uwadze fakt, że to nadal jest manifestacja obecności rowerzystów w mieście i NIECH NAS ZOBACZĄ. Zresztą: nawet z podaną do wiadomości trasą przejazdu MK i eskortą policji nadal widuję pomstujących kierowców. Ale chyba jednak ostatnio więcej roześmianych, wiwatujących ludzi. MK w łódzkim wydaniu przestaje być na złość. Staje się jedną z wielu manifestacji.

Od starej Masy Krytycznej aktualna przejęła także okrzyki wznoszone podczas przejazdu „Miasto dla rowerów, nie dla samochodów”, „Dwa koła dobrze, cztery koła źle” czy też „Wolę jeździć na składaku niż paliwo lać do baku”.  Hasła skandowane są dość machinalnie, mam wrażenie, że bez refleksji nad treścią. W zacytowanych raczej nie ma nic złego, aczkolwiek już nie do końca wspiera zrównoważony transport, którego piewcą jest Fenomen. No ale możemy przymknąć na to oko, manifestują rowerzyści, którzy naprawdę są infrastrukturalnie wykluczeni, niech tam.

O tym, że również kontestowany jest wizerunek rowerzysty jako nieodpowiedzialnego smarkacza pod wpływem używek, wspominałam przy okazji tej notki. Już wtedy miałam wątpliwości co do spójności wizji cyklisty, jaką chcemy przedstawić, aczkolwiek gryzłam to wówczas od strony choroby alkoholowej. Po ostatniej masie doszedł do tego wniosek, że okrzyk „wolę na piwo niż na paliwo” również jest niekorzystny, bo umacnia, zamiast osłabiać, postać rowerzysty po browarku czy dwóch. O przesądzie „piwo to nie alkohol” zbyt długo wypowiadać się nie zamierzam: nie mogę spać, bo trzymam odeśmiany tyłek. Wypomniano mi się, że się czepiam, bo to tylko hasło, które należy traktować z dystansem; no nie do końca, to są hasła z potencjałem memetycznym, ktoś sobie zinternalizuje, że po piwie można wsiąść na rower i co wtedy?

Z tego, co mi wiadomo, ludziom uczestniczącym w aktualnych Masach Krytycznych jest strasznie z tego powodu wszystko jedno, co wtedy, bo im samym zdarza się wsiąść na siodełko po piwku.Sporo kontentu dostarczyło również  oprotestowanie Letniego Kina Samochodowego w Ikei jako działania niespójnego z proekologiczną wizją firmy. How about: polski klient do sklepu z meblami jednak przyjeżdża samochodem, więc może złapmy się poręczy zamiast siać lament i labogę, że hipokryzja?  Ikea jest firmą; fajnie, że ma misję pro-eko, ale nie będzie wykluczać zmotoryzowanych, bo to strzał w stopę.

Jest to trochę smutne: niby w sumie rozumiem, że tego typu stowarzyszenia tworzą normalni ludzie ze swoimi słabościami. Ale jakoś nie umiem nie widzieć, że, like, od innych wymagają więcej niż od siebie. Fundacja zaś jednak ma coś do powiedzenia w tym mieście. Szkoda by było, gdyby zaczęła się kojarzyć z fanatykami i hipokrytami.