Tygrys i tęcza

Poznańskie niebo ustroiło się w wagnerowskie, patetyczne chmury, grożące deszczem, a kto wie, może i Apokalipsą, podczas gdy niż nadesłany przez naszych południowych sąsiadów przemieszczał się ulicą Roosevelta. Opodal, w parku Marcinkowskiego, od rana niósł się gwar, muzyka taneczna i przerażone okrzyki gubionych w tłumie dzieci. Wzdłuż alejek spacerowych rozpychały się łokciami stragany z watą cukrową, ciasteczkami, przy robieniu których nie została skrzywdzona żadna pszczoła oraz propagandą cywilizacji śmierci z siedzibą w Brukseli. Tęczowe klauny puszczały tęczowe bańki, zaaferowane feministki ciułały podpisy pod eksterminacją niewiniątek, a na spłachetku zieleni nieduży osobnik w obcisłych porteczkach sprawnie nauczał podstawowych kroków do jakiegoś namiętnego, południowoamerykańskiego tańca.

—  O tempora, o mores — wzdychał Ignacy Borejko, stwierdzając na domiar złego pierwsze krople deszczu zdradziecko spływające mu za kołnierz. Wyminął zwinnie tulące się do siebie wytatuowane indywidua i spochmurniał wzorem nieba nad Poznaniem.
— Oj tato – zaśmiała się nerwowo Gabrysia. — Humani nihil a me alienum puto! Już starożytni…!
— Starożytni mieli niewolników — wtrącił zgryźliwie Tygrysek i nastrój siadł całkiem.
Ród Borejków kroczył ponuro przez park.
— Martwię się o Tygryska — szepnęła po chwili Pyza, pchając wózek żwirową alejką. Wózek zawierał najmłodsze z rodu bliźnięta, Kastora i Polluksa, zapas pieluch, małe zakupy poczynione w jeżyckiej Małpce, zapas napojów i nieprzemakalne kubraczki. Fryderyk wiódł za żoną rozkochanym wzrokiem: tworzyła z wózkiem piękny obraz matrony czuwającej nad domowym ogniskiem. Wolne ręce wcisnął w kieszenie wojskowej kurtki, kąsane chłodem nadsyłanym przez wspomniany niż.
— Nie rozumiem? — nie zrozumiała Pulpa, zerkając łakomie na watę cukrową.
— Postanowiła porzucić Adama — wyjawiła Pyza. – Skończyła trzydziestkę i stwierdziła, że życie jest, proszę ja ciebie, za krótkie na małżeństwa i dzieci!
— Zgroza – przytaknęła Pulpa. — Ale trzydzieste urodziny sprzyjają takim podsumowaniom. Sama je miałam swego czasu.
— Ja nie! — zastrzegła się Pyza i poprawiła torbę z zakupami, przewieszoną przez rączkę wózka.
— A miałaś na to czas…? — spytała celnie Pulpa i odebrała od zziębniętego sprzedawcy cukrową watę w kolorze niebieskim.
— Wracajmy do domu — żądał rozżalonym głosem Ignacy. Jego posiwiałe loczki zmieniły się w mokre kosmyki, a z orlego nosa kapały krople deszczu.
— Wracamy, tato — odrzekła krzepiąco Gabrysia. — Pamiętasz, postanowiliśmy sobie skrócić drogę przez park.
— Nie mogę na to patrzeć — jęknął Ignacy i na potwierdzenie swoich słów przymknął dramatycznie oczy.
— Ignacy — wtrąciła szorstko Mila. — Proszę natychmiast otworzyć oczy i dać mi rękę. Oprzemy się temu terrorowi.
— Chodź, dziadziu — wsparła ją Pyza.
Pulpa zerknęła na nich kpiąco, pławiąc się w deszczu jak lśniący, różowiuchny wieloryb. Nie podzielała przerażenia rodziny imprezą pod patronatem sympatycznego prezydenta, a smak gumy balonowej, jakim była nasączona wata wprawiał w coraz lepszy humor. Dlatego też pytanie, które zadała, było przepełnione wyłącznie życzliwą troską.
— A gdzie jest Laura?

— Biali czy czarni, hetero czy geje, biedni czy bogaci; wszyscy czekamy na apokalipsę – deklamował ze sceny chłopaczek z tęczowymi flagami na policzkach. — I ona nadejdzie, jeśli się nie zjednoczymy!
— Posłuchajmy — przystanęła Pulpa. — I tak musimy zaczekać na Laurę.
— Tygrysek jest dorosłą kobietą — wtrąciła z powątpiewaniem Mila. — Umiała w wieku 14 lat pojechać sama do Torunia, więc w wieku lat trzydziestu i trzech będzie umiała trafić do domu.
— I właśnie dlatego zwiesz ją Tygryskiem, a nie Laurą? — zakpiła Pulpa. — Będzie jej miło, gdy zobaczy, że rodzina jej nie opuściła.
Mila spuściła wzrok na swoje sękate dłonie, zamamrotała: — To dziecko zawsze uciekało, zawsze! — ale przystanęła pod sceną.
Deszcz lał konsekwentnie, na białych i czarnych, hetero i gejów, biednych i bogatych. Ze sceny padały deklaracje solidarności i apele o dołączenie się do wkrótce rozpoczynającego się marszu. Pomimo strwożonych spojrzeń Ignacego nigdzie nie było nagich mężczyzn z piórkami w dziwnych miejscach: scenę i okolice zasiedlali ludzie ubrani jak na niepogode w Poznaniu, w nieprzemakalne kurtki, tyle że ich gorsy przyozdobione były bateriami przypinek sławiących równość i tolerancję, a ich głowy — tęczowe czapeczki ręcznej roboty.
Tygryska nie było.
— FREUDE, SCHÖNER GÖTTERFUNKEN, TOCHTER AUS ELISIUM! — ryknęła bez uprzedzenia kolumna na scenie znajomym głosem Bernarda, wywołując popłoch w szeregach Borejków.
— O, bracia! — ciągnął Bernard — I siostry — dodał po namyśle. — Radość jest iskrą Boga, jak powiedział Goethe. Radość jest życiem duszy, jak powiedziałem ja. Freude! Freude!
— Chyba schadenfreude — burknęła Mila, mocno zirytowana bezproduktywnym staniem na deszczu.
— Bracia! – ciągnął Bernard. — I siostry! — dorzucił ciepło. — Obalcie mury! Między człowiekiem a człowiekiem jest mur! Mur obojętności, bracia! Mur smutku! Łączmy się! Cieszmy się! Obalajmy!
— Obali mur i uchodźców nam sprowadzi — mruknął Fryderyk.
Ignacy przeszył go stalowym wzrokiem.
— Sam byłem uchodźcą, drogi chłopcze — podkreślił. — I ty też byłeś, na tej londyńskiej przyjaznej ziemi.
— Bracia i siostry! — wspaniale postawiony głos Bernarda niósł się ze sceny. — Nie pierwszy to mur i nie ostatni, który obalimy. Kto człowieka raz uściskał i swym przyjacielem zwał, kto kobietę lubą zyskał, niech się włączy w wspólny szał! Dziś dodam: kochajmy i kobietę, i mężczyznę, i dwie kobiety, i dwóch mężczyzn, i ich dzieci. Kochajmy tych, którzy nie chcą być ani kobietą ani mężczyzną. Kochajmy tych, którzy urodzili się kobietami, ale są mężczyznami. Dla wszystkich starczy miejsca pod wielkim dachem nieba!
Burza braw zagłuszyła konferansjera, zapowiadającego kolejną osobę na scenie.
As we go marching, marching,
in the beauty of the day
A million darkened kitchens,
a thousand mill lofts gray — rozległ się ze sceny mocny i czysty sopran Tygryska, a publiczność nagle zamarła, jak to się zwykle dzieje z publicznością w obliczu prawdziwej, wielkiej Sztuki. Głos Laury był pełen niewinności i pogody, i dalekiej, niebiańskiej czystości. Słuchający jej Borejkowie poczuli ściskanie w gardle i tęsknotę w sercu, bezradność wobec potęg zła i smutek przemijania – i wreszcie nadzieję na nieznaną przyszłość. Wszyscy, jak zahipnotyzowani, wpatrywali się w smukłą figurkę z ciemnymi włosami do pasa.
— Small art and love and beauty
their trudging spirits knew
Yes, it is bread we fight for,
but we fight for roses, too.

Czy to nagle przestał padać deszcz? — zastanawiał się Ignacy, czując nieprzyjemne mrowienie w kącikach oczu. Podniósł głowę. Obok niego stał Bernard i chronił skupionych wokół siebie przyjaciół wielkim, tęczowym parasolem.

https://www.youtube.com/watch?v=qNQs6gSOkeU