Bądź ładna!

Pochodną kultury, która wymaga od nas, byśmy się uśmiechały jest imperatyw, byśmy były ładne.

Pisałam już o tym parokrotnie. Nie chodzi o to, że mam coś przeciwko atrakcyjnym ludziom. Miło mi się patrzy na zadbaną dziewczynę czy eleganckiego chłopaka. Przeważnie też, jak wychodzę do ludzi, to staram się, by było na mnie przyjemnie popatrzeć. Ale obowiązku nie ma. Nie musisz w naszej kulturze nosić rozmiaru 34, świecić białym zębem i mieć nóg do nieba. W innej kulturze nie musisz tuczyć się do patologicznej otyłości. Nawet, jeśli mówią ci to tak zwani przyjaciele i bliscy. W kwestii kontroli wagi czy zębów warto słuchać osób, które pokończyły odpowiednie specjalizacje medyczne, w kwestii doboru ciuchów – własnej wygody.

Ja wiem, że to, co piszę, to truizmy, ale wiecie: wystarczy czasem opublikować swoje zdjęcie w tym czy innym portalu społecznościowym, by zjawiali się komentatorzy, wyrażający wątpliwość, czy aby na pewno ten deseń czy ten fason jest odpowiedni. Nie, gdy prosimy o radę lub zdradzamy wątpliwości, czy nam ładnie, nie: wtedy, gdy pokazujemy nowy ciuch czy fryzurę. Wtedy, gdy oczekujemy poklepania i potwierdzenia, że możemy robić ze swoim wyglądem różne dziwne rzeczy, a i tak otaczają nas ludzie, którym się to podoba.

Więc temat jednak nie jest oczywisty dla wszystkich.

Mam podstawy przypuszczać, że bardziej niż lalka Barbie i seksowna Lara Croft na nasze postrzeganie tego, co ładne wpływają codzienne zwyczajne cuda ukazywane w telewizji oraz prasie kolorowej: jesteśmy w nich wystawione na dużo mniejsze, lecz dużo częstsze, a zatem bardziej toksyczne dawki płaskich brzuszków, smukłych ud i talii os. Jeśli przypadkiem nie oglądamy serialu ze szczupłymi pięknościami, z pewnością obejrzymy z ich udziałem reklamę. Jeśli nie oglądamy telewizji, wpadnie nam w ręce czasopismo u fryzjera czy w poczekalni w przychodni. Jeśli jesteśmy doskonałego zdrowia i idealnej fryzury, rzucą się na nas z billboardu. Żeby nie było: nie mam pretensji do szczupłych osób o to, że są szczupłe, ale prezentują one tylko część z szerokiego spektrum fascynujących ludzkich figur i nie życzę sobie, by ani moja, ani wasza atrakcyjność była zawężana do tych ram. Mówiąc mi: schudnij albo: nie noś tych rzeczy, bo jesteś na te fasony za gruba – uprawiasz fat-shaming.

Ja to nawet rozumiem. Szeroko rozumiana popkultura przyzwyczaiła cię do tego, że to szczupli są atrakcyjni i przydarzają się im ciekawe przygody. Jeśli jednak jesteś osobą myślącą (a skoro tu trafiasz, to na pewno rokujesz w tej dziedzinie), wiesz też, że to nieprawda. Krągłe dziewczyny i misiowaci chłopcy są pociągający i mają interesujące biografie. Więc czemu mnie przycinasz do ramek, w które nie wchodzę?

Dlatego też cieszy mnie aktorka Rebel Wilson, która nie dość, że rozgrywa swoją sylwetkę poza planem zdjęciowym jako doskonale obosieczną broń przeciw wszystkim zatroskanym o jej wygląd i zdrowie – ale także ma na koncie kilka ról, w których konsekwentnie gra osoby stojące w sprzeczności z „zabawną, lecz nudną i brzydką grubaską”.

tenor

W Pitch Perfect ani razu jej tusza nie jest powodem do tego, by poczuła się nieatrakcyjnie. Fat Amy w chwili zwierzeń mówi o tym, że miała dość otaczającego ją tabuna facetów i podaje tę kwestię nie jako żart, lecz fakt biograficzny – i tak jest też przyjęty przez rozmówczynie (widzimy ją zresztą w otoczeniu smukłych adonisów w jednej ze scen). Oczywiście – Rebel ma zacięcie komediowe, ale wydaje mi się, że z wesołej grubaski zrobiła jednak nową jakość – wciąż i wciąż powtarzając nam, że jej sylwetka nie jest ograniczeniem, jeśli chodzi o talent, powodzenie czy pewność siebie.

Nieco poważniej temat zmagania się z samooceną u tęgiej dziewczyny podejmuje brytyjski serial „My Mad Fat Diary” z rewelacyjną Sharon Rooney. Rzecz dzieje się w połowie lat 90., bohaterką jest szesnastoletnia Rae, a my wskakujemy w jej życie, gdy wraca ze szpitala po szczególnie zaawansowanym epizodzie autodestrukcyjnym. Poznajemy zatem dziewczynę otyłą, nieupiększoną, ubraną, jak to w latach 90. w szerokie koszulki i z długimi włosami w nieładzie. Dość szybko orientujemy się też, że tylko część problemów Rae wynika z tego, że jest gruba. Większość zaś z tego, jak bardzo nie lubi siebie, jak bardzo jest wrażliwa i jak bardzo boi się odrzucenia. Umówmy się: to nie są problemy, z którymi zmagają się wyłącznie osoby otyłe. Prawdę powiedziawszy, znam bardzo mało osób, które nie boją się odrzucenia. U Rae po prostu jest to nieco silniejsze. Ile z nas, mając naście lat, wstydziło się rozebrać na basenie?

Rae dorasta w cieniu swojej przyjaciółki Chloe

W tym wszystkim mamy nastolatkę, która jest – co wybaczalne w jej wieku – mocno skoncentrowana na sobie, ale także bardzo oddana przyjaciołom i bliskim. Lubimy ją. Ma cięty język, słucha fajnej muzyki i można się z nią zaprzyjaźnić na całe życie. Wierzymy też jej chłopakowi, który widzi w niej piękno i akceptuje ją taką, jaka jest. Takie jest też przesłanie filmu: problemy Rae nie zaczynają się i nie kończą na tym, jak wygląda. Rae nie zmienia wyglądu, lecz swoje zachowanie, uczy się ufać ludziom i ma swój happy end.

(w innym nastolatkowym serialu, „Skins” emitowanym u nas jako „Kumple”, poważną ofiarą szkolnych prześladowców jest Frankie, szczuplusieńka, niesłychanie interesująca i od strony wyglądu zewnętrznego zupełnie nie odstająca od tzw. normy dziewczyna)

A więc i w popkulturze coś się zmienia. Przykłady osób, które w jakiś sposób nie spełniają mainstreamowych standardów piękności, a mają ciekawe role, interesujące wypowiedzi i niesamowity talent można mnożyć.

Szczególną odmianą fat-shamingu jest pozorna troska o zdrowie. To u osób, które już wiedzą, że nie wypada wprost powiedzieć „schudnij, bo jesteś brzydka”, więc mówią „schudnij, bo się martwię o twoje zdrowie”.

Dla nich moja urocza i inteligentna przyjaciółka Slotna (a ja za nią powtarzam) ma trzy fakty:

Fakt 1 – większość ludzi po odchudzaniu wraca do poprzedniej wagi, a co najmniej 40% ją przekracza
Fakt 2 – odchudzanie w młodości jest znakomitym wskaźnikiem przyszłego wzrostu wagi
Fakt 3 – ludzie z nadwagą żyją dłużej, a ludzie z otyłością pierwszego stopnia tak samo długo jak ludzie z wagą w normie.
Wniosek: namawiając ludzi do odchudzania „zatroskani” przyczyniają się do rozwoju tego, przed czym rzekomo chcą społeczeństwo chronić – osoby mniej pewne siebie mogą faktycznie zdecydować się na diety, przez co z niegroźnej nadwagi czy otyłości I stopnia trafia do grupy zwiększonego ryzyka.

Wszystko to opowiadam po to, by przypomnieć to, co mówiłam na początku notki: to, jak wyglądam, jest moją sprawą. Dopóki nie poproszę, nie doradzaj ani mnie, ani nikomu, w co ma się ubierać i ile powinniśmy ważyć.

Mnie wystarczająco wiele osób powiedziało, że jestem śliczna, by w to wierzyć, niezależnie od tego, ile widzę na wadze.