…bo taki właśnie wyimek obiegł polskie internety z dość ciekawej rozmowy Justyny Sucheckiej z Krzysztofem Biedrzyckim:
Liczba lektur jest przytłaczająca. Wychodzi na to, że w każdym roku licealista będzie miał do przeczytania sześć-siedem książek, a do tego dużo poezji, fragmentów obszernych tekstów. W większości to lektury z epok odległych, dla młodzieży trudne. Nie wolno ich na szybko przeczytać, bo wymagają czasu na analizę.
Oczywiście, internauci czytają więcej: po 52 książki rocznie, nie chodzą z nieczytaczami do łóżka i generalnie są oczywiście o wiele bardziej oczytani od tej dzisiejszej młodzieży, która spędza czas na snapczatach i instagramach. Nijak to nie ma pokrycia w badaniach czytelnictwa: wśród młodzieży i studentów to wciąż jest najwięcej czytelników, a liczba osób, które czytają tyle, ile w czasach szkolnych, jest stale niewysoka (w granicach 8-10%). Można (a nawet trzeba) sobie zadawać pytanie, dlaczego czytamy mało, ja osobiście jestem zdania, że ma to jakiś związek z czasem wolnym i stosunkiem pensji do ceny książki/ czytnika e-booków; na pewno też warto zwrócić uwagę na fakt, że czytelnictwo jest dziedziczne.
Poza wszystkim innym, oczekiwanie od młodzieży, że będzie rozsądna i skupiona wyłącznie na swojej świetlanej przyszłości to odznaka odklejenia od rzeczywistości na poziomie znaczka na deszczu. Młode osoby będą zachowywać się nierozsądnie i przedkładać imprezy, przygodne seksy jak również używki nad wzmacniające książki. Jeśli przestaną to robić, uznam, że ze światem jest coś głęboko nie w porządku.
No więc, rozsądny program powinien mieć to na uwadze. Także – kapitał kulturowy młodej osoby, która idąc do liceum niekoniecznie ma wchłanianie tekstu wyssane z czyimkolwiek mlekiem.
Ogromnie podobało mi się, co na ten temat miała do powiedzenia Justyna Samolińska (która ogólnie jest bardzo mądrą osobą):
Z dużym sensem napisał też na ten temat Staszek Krawczyk:
Dodam ze swojej strony, że jakkolwiek sama lubię czytać, uważam fetysz czytania czegokolwiek, byleby było czytane za niemądry. Odgrzeję tutaj swój felietonik, jaki popełniłam dla nieistniejącego już portalu foch.pl:
Najlepszy jest powrót do domu.
Na przykład – z pracy. Identyfikator już odbity na bramce, ciągi liczb w excelu, nipy na fakturach i zwroty grzecznościowe w listach ze starannie sformatowaną czcionką – pozostawione za bramką, teraz tylko dopaść tramwaju, spocząć i przez pół godziny nie myśleć. Może trochę gapić się przez okno lub na ludzi.
A figę (czy młodsze pokolenie zna gest “figi z makiem”? nie mam nic przeciwko poczciwemu fakulcowi, ale figa miała klasę i nigdzie jej nie widuję). Nie spocznę. Nie spocznę, mimo że tramwaj, którym wracam z pracy jest zaledwie przystanek od pętli lub, jak mówię ja, dumna ze swych łódzkich korzeni – krańcówki, jest już zapełniony, a miejsca siedzące – zajęte. A cóż to za spoczynek na stojąco?
Gapić się niby można dalej, a nawet słać siedzącym pełne boleści i wyrzutu spojrzenia, ale to już nie to – wiem z doświadczenia, że pasażerów raczej przybędzie niż ubędzie, więc czeka mnie pół godziny stania. Więc stoję. I się nakręcam.
Przyglądam się tym, co siedzą. Jedziemy przez całe korpozagłębie, zwane czule Mordorem, więc siedzący rekrutują się z takich jak ja, młodszych excelowych, jest też trochę rzutkich przedstawicieli handlowych (to ci, co i w tramwaju głoszą dobrą nowinę swoich produktów jakiemuś nieszczęśnikowi po drugiej stronie słuchawki), sporo obłożonych siatami i dziećmi matek, nieco rozchichotanych gimnazjalistek. Wśród nich najgorsza grupa pasażerów siedzących, w przedziale wiekowym zbliżonym do studenckiego – czytelnicy.
Wychowana zostałam w przekonaniu, że czytanie jest czynnością tak naturalną, że niemal fizjologiczną, więc nie traktuję jej jakoś serio i nie czuję się dużo lepsza od tych, co nie czytają. No czytam, mam nawyk czytania nawet etykiet na środkach czystościowych podczas dumania w ubikacji. Jedni suszą włosy suszarką, inni zostawiają do wyschnięcia. Jedni wolą pomidorową z ryżem, a inni z lanymi kluseczkami. Ci wolą psy, tamci koty, a jeszcze inni domek pod miastem i pająki w pościeli. Jedni czytają, inni nie.
Oczywiście – zdarza mi się czytać w tramwaju, bo czasem świeżo kupiona książka wręcz mnie parzy przez torbę. Ba, dłuższej podróży pociągiem nie wyobrażam sobie bez zaciągniętego do iPada jakiegoś smakowitego ebunia. Jak mówię – normalna czynność kogoś, kto się wychował wśród książek i ma akurat wystarczająco dużo czasu oraz wystarczająco świeży umysł, by się zagłębić w lekturze.
Ale mam wrażenie, że z tego całego publicznego czytelnictwa zrobił się wręcz jakiś kult. Rozsiada się taki młodzian w wieku poborowym lub hoża dziewoja, wyciąga tomisko. Mości się. Jeszcze raz się mości. Z namaszczeniem szuka strony, gdzie skończyła. Otwiera. Zamyka. Przymyka oczy. Czule gładzi okładkę. Wzdycha. Otwiera. Czyta. Ale nie, że czyta w sensie, jak każdy normalny człowiek, z nosem w książce wciągając krechę z literek. Czyta w sensie: się obnosi. Przeczyta parę zdań, zachichocze perliście na pół tramwaju. Spojrzysz – to ci odpowie pełnym politowania spojrzeniem. Potoczy wzrokiem po pasażerach, szukając zrozumienia. Nie znajdzie. Westchnie. Czyta dalej. Okrzyk wyda. Plaśnie dłonią w kartki. Czyta, aż wióry idą.
Kiedyś to aż mnie dreszcze przeszły, bo obnosił się tym razem młody człowiek o aparycji użytkownika serwisu Wykop i co zdanie, to wlepiał spojrzenie w coraz to innego współtowarzysza tramwajowej niedoli. Takie, wiecie, nieruchome spojrzenie anakondy. A czytał, jak łatwo było podejrzeć, książczynę o masowych mordercach. Ja wiem, co takiemu się lęgnie pod czaszką, skoro aż tak przeżywa lekturę w miejscu, było nie było, publicznym?
Nie znoszę tych propagujących czytelnictwo akcji na fejsie typu “nie czytasz? nie idę z tobą do łóżka!” (ja tam chodzę do łóżka z tymi, do których czuję chemię, a nie z ich biblioteką) albo “ustąp miejsca czytającemu” (bo co, tak opada z sił podejmując wysiłek czytelniczy? może niech najpierw poćwiczy w domu…). Nie znoszę, bo – pomijając kwestię stania przez pół godziny, co da się mimo wszystko znieść, jestem młoda i sprawna – idzie za nimi przekaz taki, że jeśli nie czytasz, to jesteś kimś gorszym.
Imałam się różnych zajęć w życiu, od dziesięciu lat ustabilizowawszy się w jednej branży. Był czas, że pracowałam na zmiany. Był miesiąc, że miałam zmiany od 16:00 do północy. Bite cztery tygodnie przestawionego zegarka. Kładłam się przed drugą, odsypiałam, zjadałam obiad i szłam do pracy. Nie miałam w tym czasie sił nawet na obejrzenie filmu, a co dopiero przeczytanie kilku sfabularyzowanych zdań.
I wiecie co? Nie czułam się gorsza.