Dramat o siedmiu książkach rocznie

…bo taki właśnie wyimek obiegł polskie internety z dość ciekawej rozmowy Justyny Sucheckiej z Krzysztofem Biedrzyckim:

Liczba lektur jest przytłaczająca. Wychodzi na to, że w każdym roku licealista będzie miał do przeczytania sześć-siedem książek, a do tego dużo poezji, fragmentów obszernych tekstów. W większości to lektury z epok odległych, dla młodzieży trudne. Nie wolno ich na szybko przeczytać, bo wymagają czasu na analizę.

Oczywiście, internauci czytają więcej: po 52 książki rocznie, nie chodzą z nieczytaczami do łóżka i generalnie są oczywiście o wiele bardziej oczytani od tej dzisiejszej młodzieży, która spędza czas na snapczatach i instagramach. Nijak to nie ma pokrycia w badaniach czytelnictwa: wśród młodzieży i studentów to wciąż jest najwięcej czytelników, a liczba osób, które czytają tyle, ile w czasach szkolnych, jest stale niewysoka (w granicach 8-10%). Można (a nawet trzeba) sobie zadawać pytanie, dlaczego czytamy mało, ja osobiście jestem zdania, że ma to jakiś związek z czasem wolnym i stosunkiem pensji do ceny książki/ czytnika e-booków; na pewno też warto zwrócić uwagę na fakt, że czytelnictwo jest dziedziczne.

Poza wszystkim innym, oczekiwanie od młodzieży, że będzie rozsądna i skupiona wyłącznie na swojej świetlanej przyszłości to odznaka odklejenia od rzeczywistości na poziomie znaczka na deszczu. Młode osoby będą zachowywać się nierozsądnie i przedkładać imprezy, przygodne seksy jak również używki nad wzmacniające książki. Jeśli przestaną to robić, uznam, że ze światem jest coś głęboko nie w porządku.

tumblr_nt1e0xeumi1uzlmbho1_500

No więc, rozsądny program powinien mieć to na uwadze. Także – kapitał kulturowy młodej osoby, która idąc do liceum niekoniecznie ma wchłanianie tekstu wyssane z czyimkolwiek mlekiem.

Ogromnie podobało mi się, co na ten temat miała do powiedzenia Justyna Samolińska (która ogólnie jest bardzo mądrą osobą):

Z dużym sensem napisał też na ten temat Staszek Krawczyk:

Dodam ze swojej strony, że jakkolwiek sama lubię czytać, uważam fetysz czytania czegokolwiek, byleby było czytane za niemądry. Odgrzeję tutaj swój felietonik, jaki popełniłam dla nieistniejącego już portalu foch.pl:

Najlepszy jest powrót do domu.

Na przykład – z pracy. Identyfikator już odbity na bramce, ciągi liczb w excelu, nipy na fakturach i zwroty grzecznościowe w listach ze starannie sformatowaną czcionką – pozostawione za bramką, teraz tylko dopaść tramwaju, spocząć i przez pół godziny nie myśleć. Może trochę gapić się przez okno lub na ludzi.

A figę (czy młodsze pokolenie zna gest “figi z makiem”? nie mam nic przeciwko poczciwemu fakulcowi, ale figa miała klasę i nigdzie jej nie widuję). Nie spocznę. Nie spocznę, mimo że tramwaj, którym wracam z pracy jest zaledwie przystanek od pętli lub, jak mówię ja, dumna ze swych łódzkich korzeni –  krańcówki, jest już zapełniony, a miejsca siedzące – zajęte. A cóż to za spoczynek na stojąco?

Gapić się niby można dalej, a nawet słać siedzącym pełne boleści i wyrzutu spojrzenia, ale to już nie to – wiem z doświadczenia, że pasażerów raczej przybędzie niż ubędzie, więc czeka mnie pół godziny stania. Więc stoję. I się nakręcam.

Przyglądam się tym, co siedzą. Jedziemy przez całe korpozagłębie, zwane czule Mordorem, więc siedzący rekrutują się z takich jak ja, młodszych excelowych, jest też trochę rzutkich przedstawicieli handlowych (to ci, co i w tramwaju głoszą dobrą nowinę swoich produktów jakiemuś nieszczęśnikowi po drugiej stronie słuchawki), sporo obłożonych siatami i dziećmi matek, nieco rozchichotanych gimnazjalistek. Wśród nich najgorsza grupa pasażerów siedzących, w przedziale wiekowym zbliżonym do studenckiego – czytelnicy.

Wychowana zostałam w przekonaniu, że czytanie jest czynnością tak naturalną, że niemal fizjologiczną, więc nie traktuję jej jakoś serio i nie czuję się dużo lepsza od tych, co nie czytają. No czytam, mam nawyk czytania nawet etykiet na środkach czystościowych podczas dumania w ubikacji. Jedni suszą włosy suszarką, inni zostawiają do wyschnięcia. Jedni wolą pomidorową z ryżem, a inni z lanymi kluseczkami. Ci wolą psy, tamci koty, a jeszcze inni domek pod miastem i pająki w pościeli. Jedni czytają, inni nie.

Oczywiście – zdarza mi się czytać w tramwaju, bo czasem świeżo kupiona książka wręcz mnie parzy przez torbę. Ba, dłuższej podróży pociągiem nie wyobrażam sobie bez zaciągniętego do iPada jakiegoś smakowitego ebunia. Jak mówię – normalna czynność kogoś, kto się wychował wśród książek i ma akurat wystarczająco dużo czasu oraz wystarczająco świeży umysł, by się zagłębić w lekturze.

Ale mam wrażenie, że z tego całego publicznego czytelnictwa zrobił się wręcz jakiś kult. Rozsiada się taki młodzian w wieku poborowym lub hoża dziewoja, wyciąga tomisko. Mości się. Jeszcze raz się mości. Z namaszczeniem szuka strony, gdzie skończyła. Otwiera. Zamyka. Przymyka oczy. Czule gładzi okładkę. Wzdycha. Otwiera. Czyta. Ale nie, że czyta w sensie, jak każdy normalny człowiek, z nosem w książce wciągając krechę z literek. Czyta w sensie: się obnosi. Przeczyta parę zdań, zachichocze perliście na pół tramwaju. Spojrzysz – to ci odpowie pełnym politowania spojrzeniem. Potoczy wzrokiem po pasażerach, szukając zrozumienia. Nie znajdzie. Westchnie. Czyta dalej. Okrzyk wyda. Plaśnie dłonią w kartki. Czyta, aż wióry idą.

Kiedyś to aż mnie dreszcze przeszły, bo obnosił się tym razem młody człowiek o aparycji użytkownika serwisu Wykop i co zdanie, to wlepiał spojrzenie w coraz to innego współtowarzysza tramwajowej niedoli. Takie, wiecie, nieruchome spojrzenie anakondy. A czytał, jak łatwo było podejrzeć, książczynę o masowych mordercach. Ja wiem, co takiemu się lęgnie pod czaszką, skoro aż tak przeżywa lekturę w miejscu, było nie było, publicznym?

Nie znoszę tych propagujących czytelnictwo akcji na fejsie typu “nie czytasz? nie idę z tobą do łóżka!” (ja tam chodzę do łóżka z tymi, do których czuję chemię, a nie z ich biblioteką) albo “ustąp miejsca czytającemu” (bo co, tak opada z sił podejmując wysiłek czytelniczy? może niech najpierw poćwiczy w domu…). Nie znoszę, bo – pomijając kwestię stania przez pół godziny, co da się mimo wszystko znieść, jestem młoda i sprawna – idzie za nimi przekaz taki, że jeśli nie czytasz, to jesteś kimś gorszym.

Imałam się różnych zajęć w życiu, od dziesięciu lat ustabilizowawszy się w jednej branży. Był czas, że pracowałam na zmiany. Był miesiąc, że miałam zmiany od 16:00 do północy. Bite cztery tygodnie przestawionego zegarka. Kładłam się przed drugą, odsypiałam, zjadałam obiad i szłam do pracy. Nie miałam w tym czasie sił nawet na obejrzenie filmu, a co dopiero przeczytanie kilku sfabularyzowanych zdań.

I wiecie co? Nie czułam się gorsza.

Klauzula bycia nieczułym bucem

Jak się znajome dobre osoby troszczące o prawa człowieka orientują, minister Radziwiłł dziś wziął zdrowy rozpęd i przydzwonił z całej siły nieprzesadnie zasobnym w wiedzę łbem o ścianę.

W poranku Radia Zet z jego ust szparek spłynęła bowiem następująca mądrość: nie przepisałby osobie, która doświadczyła gwałtu, pigułki „dzień po”, skorzystałby z klauzuli sumienia.

307dd34cded80827572686a5aa3622c1

Mam taką propozycję, by frazę „klauzula sumienia” zastąpić „byciem uprzywilejowanym mężczyzną u władzy, który wie lepiej, czy i kiedy kobieta ma rodzić”. Innymi słowy, byciem nieczułym bucem. Lepiej od tego nie będzie – ale za tych rządów nie ma co się łudzić, że prawa do decyzji o rodzicielstwie ulegną poprawie – ale za to minimalnie uczciwiej.

Zasadniczo powinnam pochylić się nad tym z pewnym zrozumieniem, jako socjolożka. Mężczyzn wychowuje się na nieczułych buców. Bycie nieczułym bucem jest męskie i skuteczne. Nieczułe buce rządzą.

tumblr_o3cxhyxhje1qfhve9o2_500

To, co dzieje się w Polsce, nie jest nowe. Za PO nie było jakoś drastycznie lepiej (i dlatego w żadnym wypadku, nawet gdybym nie była polityczką, nie chciałabym powrotu rządów Platformy). Taka jest różnica, że PiS się, kolokwialnie mówiąc, w tańcu nie pierdoli i to, co Platforma robiła białymi rękawiczkami na faktury, PiS robi obuchem, pałką, piłą i siekierą (czaicie, siekierą, minister Szyszko, wycinka drzew, haha). Po czym hojną rączką daje benefity, na które za moment nie wystarczy kasy i będą cięcia; jednym słowem ma napady czułości dokładnie tak samo jak przemocowy mąż, co po spuszczeniu łomotu przynosi pączusie i kwiaty.

groot-flower

Nie mam nic przeciw benefitom, wręcz przeciwnie, uważam, że powinny być uniwersalne, bo w tej chwili i tak zasiłek 500+ wyklucza część osób, którym by się przydał (np. samodzielne matki z jednym dzieckiem). Ale budżecik państwa nie jest z gumy i zaraz albo będzie trzeba komuś zabrać – coś mi mówi, że jakieś grupie o niewielkiej sile przebicia, może pielęgniarkom albo opiekunom osób z niepełnosprawnościami? – albo podnieść podatki. Przy PiS memlącym w uściech frazesy o prostym człowieku, ale przecież zasilanym przez oligarchów, co się dorobili na transformacji, różnych cinkciarzy od SKOK-ów i Corleonów od medialnego torciku – podniesienia podatków tym, którym stanowczo przydałoby się coś dorzucić do wspólnego worka, czyli najbogatszym jest tak samo odległe, co przyjazne kobietom środowisko IT czy niezasrane na przedwiośniu trawniki. A podniesienie mniej zamożnym będzie musiało zostać przeprowadzone w odmiennym stylu niż obecnie obowiązujące „jebłem to jebłem, na chuj drążyć”, by się lud nie wkurwił i nie wyszedł na ulice. Tak ostatnio tłumaczyłam jednemu miłemu Szwajcarowi i zgodziliśmy się, że faktycznie, jesteśmy w dupie ogólnie.

589

Natomiast tam, gdzie jest się w dupie ogólnie, najbardziej w dupie są grupy mniejszościowe, w tym kobiety. Osobom chcącym uświadomić mnie, że kobiety to nie mniejszość odpowiem: liczebnie nie, ale jeśli chodzi o dostęp do władzy i dóbr już tak. Wszelkie organizacje antydyskryminacyjne rozpoznają kobiety jako grupę mniejszościową, kropka.

No bo tak: obraz stosunku do kobiet w Polsce jest bardzo spójny. Tnie nam się dostęp do antykoncepcji awaryjnej (ale także do globulek i płynów plemnikobójczych), bo mamy rodzić. Część miast wycofuje się z finansowania in vitro, ale mamy rodzić. Kolejne epigony Ordo Iuris kombinują, jak zakazać całkiem aborcji, bo mamy rodzić. Reforma na porodówkach sprawia, że akcja rodzić po nieludzki zatacza coraz szersze kręgi, niemniej mamy rodzić. W przypadku urodzenia dziecka z niepełnosprawnością dostaniemy ochłap pieniężny, więc mamy rodzić. O tym, że po urodzeniu mamy mniejsze niż nikłe wsparcie, nie chce mi się nawet już wspominać. Tak to wygląda ze strony miłościwie nam panujących; najświętsze jest życie napoczęte, gdy zaś wychynie już na ten świat, jakiekolwiek problemy związane z jego utrzymaniem i wychowaniem ponoszą rodzice, ze szczególnym wskazaniem na matkę.

tumblr_inline_nz5p8wurld1rxt9pr_500

Ciekawym elementem tego obrazu jest jednak to, co się dzieje po stronie opozycyjnej. Bo oczywiście: mamy Ogólnopolski Strajk Kobiet, który wzywa do strajku 8 marca. Mamy KOD, który po części pokrywa się ze środowiskiem Ogólnopolskiego Strajku Kobiet – ale na jego czele stoi dopiero na dniach demokratycznie wybrany Mateusz „nie płacę alimentów i co mi zrobicie” Kijowski; wśród jego popleczników jest także pan Wieczorek, bluzgający niemiłymi słowy na organizatorki Ściany Furii. Część osób z tego środowiska jest za tak zwanym kompromisem aborcyjnym, część nieszczególnie poddaje refleksji zabiegi wokół EllaOne. Oczywiście, każde ręce w tej walce się liczą, ale nie oszukujmy się, nie jest ich za wiele po stronie opozycji. Nawet na pozór opozycyjna telewizja TVN wydaje ze swych lędźwi program o mistrzach podrywu. Serio – nadaje jakiś reality show o pick-up artists, w którym młode, jurne byczki uczą się, jak być mroczniejszym niż Grey i bardziej błyszczącym niż Edward…

gif-1-4

…przy czym najprostsza z rad, jakiej, jak tu siedzę, udzieliłabym każdemu heteroseksualnemu mężczyźnie szukającemu partnerki: „Słuchaj jej i wspieraj ją” – nie wchodzi w grę. Kto by tam bab słuchał, toż wiadomo, że nie wiedzą, czego chcą, ich „nie” znaczy „tak”, no i lepiej przecież, by nie powiedziała zbyt entuzjastycznie „tak”, zdzira jedna, bo jeszcze by się okazało, że ma oczekiwania i roszczenia.

No bo wiecie: bo zanim urodzimy, musimy przynajmniej raz rozłożyć nogi, więc trzeba pokolenie młodych mężczyzn nauczyć, jak nas do tego nakłaniać i wtłoczyć im w głowy, że jesteśmy niczym innym jak przedmiotami, nad którymi odprawiane są gusła z księgi „Klauzula sumienia”.

Jak być z Natalią

Czarny Protest przejdzie do historii. Po raz pierwszy od wielu lat polskie kobiety najpierw zasiliły hasztaga w mediach społecznościowych, a następnie masowo wyszły na ulice. Wieloletnie działaczki mówią „czekałam na to tyle lat”. Znajome, które wcześniej nie określały swojego stosunku do praw kobiet, nagle stają po jednej ze stron. Coś się w nas zmieniło i być może zmieniło się trwale: wiemy już, że jest moc w proteście na ulicy, w poczuciu solidarności, w świadomości, że nawet jeśli sprawa nie dotyczy mnie, to zaprotestuję za inne.

Strajk trwa; środowiska walczące o prawa człowieka zaczynają sobie zadawać pytania o strategie; nie obywa się bez zarzutów o zawłaszczanie protestu i przywłaszczanie sobie zasług. Osobiście trwam przy teorii harmonii i współpracy różnych środowisk. Bez anarchizującego kolektywu Porozumienie Kobiet 8 Marca nie byłoby mnie w polityce; bez niego nie ma warszawskich Manif.  Bez Kongresu Kobiet wiele kobiet z mniejszych miejscowości nie miałyby okazji do zawierania znajomości i utrzymywania relacji, co przy ogólnopolskich działaniach jest po prostu kluczowe. Bez NGOsów nie byłby znany rozmiar podziemia aborcyjnego, braki w edukacji seksualnej i skala przemocy seksualnej. Są potrzebne skrupulatne naukowczynie, które zbadają feminizację biedy i rzutkie działaczki, które w odpowiedniej chwili krzykną do mikrofonu odpowiednie słowa. Są nam wreszcie potrzebne partie polityczne – posłanki .Nowoczesnej wpuszczające po pięć osób na swoje przepustki do sejmu i opozycja pozaparlamentarna (tak, mówię o tobie, moja partio Razem), która przyjdzie na protest, przyciągnie media i przemyci temat aborcji do rozmowy o prywatyzacji opieki medycznej. Myślę, że jeśli to uznamy i zgodzimy się na wspólną obecność w przestrzeni publicznej, dojdziemy do celu szybciej i skuteczniej.

Jest rzeczą oczywistą, że przy masowości zjawiska środowiska wspierające sprawę nie są tak homogeniczne jak wtedy, gdy mieściły się w jednej salce w Feminotece. Różne są pobudki kobiet wspierających protesty. Mnie od początku chodziło o to, by docelowo doprowadzić do dopuszczalności przerywania ciąży, przede wszystkim odpowiednim zapisem w ustawie. Innym – wystarcza to, co jest i gdyby „kompromis” działał, gdyby przypadki wymienione w ustawie w 1993 były respektowane, byłabym nawet w stanie to zrozumieć. Nie poprzeć, bo ograniczenie prawa do przerwania ciąży uważam za brak zaufania do rozsądku kobiety – no ale przynajmniej zrozumieć. Że zaś obecna ustawa nie działa, wystarczy spojrzeć w liczbę legalnych aborcji, w tym aborcji z czynu zabronionego i chwilę się zamyślić. Oraz, jeśli ma się trochę serca, wkurwić.

Mimo wszystko jestem zbudowana tym, co się dzieje. O prawach do świadomego rodzicielstwa wreszcie się mówi. Przestały być domeną niszowych kolektywów i organizacji pozarządowych. Nie jestem zaskoczona tym, że na ulice wyszły kobiety w mniejszych miejscowościach – tam problem niechcianej ciąży dotyka je o wiele bardziej, trudniej o antykoncepcję, trudniej o zaufanego ginekologa, a życie erotyczne toczy się swoim trybem niezależnie od liczby mieszkańców w danej jednostce administracyjnej.

Coming outy nie są rzeczą nową. Były wcześniej znane kobiety, które mówiły: no tak, miałam aborcję i żyję. Była Kasia Bratkowska z jej brawurowym (nadal jestem nim zachwycona!) wigilijnym oświadczeniem. Była Joanna Dziwak. Sama znam kilka dziewczyn, które ciąże przerwały i ich życia toczą się dalej – bez traum i rozdrap.

No i od wczoraj mamy wstrząs po wyznaniu Natalii Przybysz. Im więcej takich wyznań, tym lepiej dla sprawy, temat się oswaja, ktoś miał aborcję, ktoś stracił pracę, ktoś zaadoptował dziecko, ktoś chadza do psychiatry, ktoś rzucił wszystko i pojechał w Bieszczady. Nie jakaś zupełnie powszednia rzecz, na pewno wymagająca namysłu, a czasem i wsparcia, ale też rzecz, która nie powinna wywoływać poczucia winy czy wstydu. Natalia jest dorosłą kobietą, która rozstrzygnęła, co dla niej najważniejsze w obliczu niechcianej ciąży. Jedyne, czego żałuję, to tego, że musiała się nałykać najpierw tych cholernych tabletek i wydać taką kupę hajsu – powinna móc to zrobić bezpłatnie, w Polsce, bez narażania zdrowia. Mam nadzieję, że pokolenia tych licealistek, które wrzucały selfiki na hasztag z czarnym protestem, będą mogły tak wybrać.

Parę słów do święcie oburzonych wyznaniem Natalii, a jest ich niemało, także po stronie strajku kobiet. Po pierwsze i najważniejsze, po jaki chuj wspierasz protest, skoro przy byle okazji zaczynasz prawo do przerwania ciąży obkładać w warunki? Czy chcesz być żandarmem, który rozstrzygnie, czy odpowiednio brała pigułkę, czy nie pękła jej gumeczka, czy obmacasz ją po mózgu i uznasz, że jeśli ma zapaść w depresję, to spoko, ale jeśli tylko chodzi o zbyt małe mieszkanie, to już wygodna bździągwa i roszczeniowa lewaczka? Chcesz, by to samo robiono tobie? Jeszcze raz: po co wsparłaś ten protest?

Po drugie: antykoncepcja zawodzi. Każda. Z mniejszym lub większym prawdopodobieństwem może zdarzyć się wyjątkowo dziarski plemnik z wyjątkowo ruchliwym ogonkiem, który zapuka do komórki jajowej i zakrzyknie „no cześć, mała, niespodzianka”. Jesteś pewna, że zawsze, ale to zawsze łyknęłaś pigułę? Nigdy nie pękła ci gumka? Nigdy nie zastanawiałaś się nad tym przy spóźniającym się okresie?

Po trzecie: tak, warunki bytowe takie jak kwota na koncie w banku czy rozmiar mieszkania są zadziwiająco istotne w procesie powoływania na świat potomka. Rozważałaś bycie matką? Chcesz zapewnić dziecku najlepsze warunki? Powstrzymywałaś się przed seksem zanim zamieszkałaś w rezydencji z miejscem na pokój dziecka i blat do przewijania?

I po czwarte wreszcie: przestań opowiadać o zabijaniu dzieci, gdy mowa o aborcji, a płód przypomina kijankę i z ogromną dozą prawdopodobieństwa nic nie czuje. Jak chcesz poopowiadać o dzieciach, to pomyśl o 80 tysiącach dzieci w domach dziecka, które miesiącami czekają na rodzinę. Przejdź się do placówki, w której dzieciaki z różnymi orzeczeniami niepełnosprawności zostają na dzień, posiedź z nimi, wyobraź sobie, że masz to na codzień. Pomyśl o rodzicach dzieci z niepełnosprawnościami, którymi zadziwiająco często ostatecznie okazują się samotne matki, bo ojcowie odchodzą. Bo mogą, bo nikt ich nie wini za to, że nie zdzierżyli trudów opieki nad chorym dzieckiem. A jak chcesz koniecznie o zabijaniu, to pomyśl o tych kobietach, co zmarły w wyniku niebezpiecznie przeprowadzonej aborcji lub połogu.

Nie obchodzi mnie, jaka jest twoja ocena aborcji – czy jest to dla ciebie, jak dla mnie, wyzbyty z oceny etycznej zabieg, czy trudna decyzja moralna – dopóki uznajesz, że prawo wyboru należy do kobiety, która z nim zostaje.

Ródź i równaj do hetero

Staram się nie popadać w antyPiSowską histerię, bo odpracowałam to za poprzednich rządów PiS-u. Przyszła PO, pełna obietnic i co: i nic, krok za krokiem przesuwała się w prawo, dodatkowo uśmieciawiając rynek pracy i prywatyzując medycynę oraz edukację. Tak naprawdę nie wierzę, by ludzie z tych ugrupowań politycznych różnili się czymkolwiek, może poza tym, że jedni bardziej kochają Balcerowicza i Bochniarz, a drudzy – Gowina i Kaczyńskiego. Poza tym zero różnic i wszyscy po jednych pieniądzach, dodajmy – niemałych.

Mimo to są chwile, gdy zaczynam się trząść ze strachu, ze złości, z bezsiły. I popadam w wisielczy humor, bo nie umiem inaczej, inaczej musiałabym w patos, a ten wolę zachowywać na szczęśliwe okazje.

Na przykład wtedy, gdy z okazji jubileuszu chrztu Polski zapowiada się całkowity zakaz aborcji. I nie ma, że w czasie, gdy tę nieszczęsną Polskę chrzczono, zarodek poczęty nie był uważany za nosiciela duszy czy innego pierwiastka metafizycznego. Ot, garstka sytych panów u władzy, przedziwnym przypadkiem mocno wprawionych w opowiadaniu historii o niewidzialnym patriarsze, uznała, że polskie kobiety mają za wiele kontroli nad własnymi ciałami i własnymi życiami. Co się taka jedna z drugą będzie rozporządzać. Jeszcze zacznie gazety czytać, w posły chodzić i poglądów nabierze.

Rodzić nam tu! Nie przerywać, jak już się zaszło, nawet jeśli zaszło się z gwałtu albo wie się, że w łonie taszczy się bezmózgiego potworka, który nie przeżyje pierwszej doby. Czy jesteś nastolatką, która wyczytała, że za pierwszym razem się nie wpada, czy kobietą po pięćdziesiątce, co myślała, że już nie zajdzie czy też może studentką mieszkającą w wynajętym na spółkę pokoju, pamiętaj: tyle jesteś warta, ile twoja macica.

Rodzić! I nawet nie myśleć o antykoncepcji awaryjnej; każda pęknięta guma, każdy niekonsensualny seks powinny się kończyć poważnym ryzykiem ciąży, abyście zrozumiały wreszcie, że seks to ma być przyjemność dla mężczyzn, a nie dla was, no chyba wam się w dupach poprzewracało, skoro myślicie inaczej. Właściwie to odpuśćcie też myśl o globulkach. No ostatecznie możecie być bogate i z dużych miast, to wtedy będzie wam trochę łatwiej. Ale nawet wtedy nie zapominajcie, co powinniście w pierwszej kolejności.

Rodzić! I to żeby nam było naturalnie, a nie, że probówki, szklane rurki i szlochające w ciekłym azocie blastocysty. Nie przywiązujcie się do myśli o wielkim szacunku do Matki Polki. Szacunek jest do Polskiego Embriona, Polskiego Biskupa, Polskiego Biznesmena i Polskiego Władcy. Rodzaj męski, zwróćcie uwagę. Wy tu jesteście od tego, by począć naturalnie i naturalnie powić. Im bardziej boli, tym lepiej. Życie nie jest od tego, by wam było przyjemnie.

Rodzić! I nie pytać, co dalej. Dał dzieci, da i na dzieci. Że z roboty wyrzucą? To posiedzi w domu, na utrzymaniu męża, może jej fantazje o rozwodzie przy okazji wyjdą z głowy. Albo niech się więcej stara, wiadomo, że pracowite kobiety los nagradza prezesurą i synekurą. A jak już rozwiedziona i czeka nieskutecznie na alimenty, no cóż, państwo to nie matka, było się zastanowić przed rozwodem.

Zauważyłyście, że piszę wyłącznie o związkach hetero? Nie bez powodu. Jak powszechnie wiadomo, na tych leniwych piachach ziemi Żeromskiego nikomu nie żyje się tak dobrze, jak parom nieheteronormatywnym. Sąsiedzi pozdrawiają ich ciepłymi opowieściami o częściach rowerowych, łysi chłopcy wklejają ich zdjęcia na serwisy społecznościowe z czułymi ofertami kontaktów cielesnych, a politycy wciąż myślą, jak im jeszcze bardziej to i owo usłać różami. Stąd, jak się domyślacie, te wszystkie projekty redefiniujące rodzinę i prawo własności.

Równać do hetero! Bo tutaj jest Polska, 2016 i nie ma powodu sądzić, że kiedykolwiek uwzględnimy prawa jakiejkolwiek mniejszości. Solidarność dla tych ludzi to tylko okruchy ze styropianu, a wspólnotę to ostatnio widzieli podpisując intercyzę u notariusza. Więc czemu się przejmować setkami tysięcy ludzi, którzy żyją sobie w bloku obok, robią zakupy w tym samym sklepie czy posyłają swoje dzieci do tego samego przedszkola?

Równać do hetero! Lepiej napiętnować, odmówić praw i wyrzucić poza nawias społeczeństwa. Lepiej rozstrzygać o ich wartości tylko na podstawie tego, kto im się podoba i z kim chcą spędzać życie. Lepiej opowiadać obleśne żarty o lesbijkach, chichotać przy osobach transseksualnych i mówić dużo o seksie analnym w obecności gejów. Jak wiadomo, heterycy robią dokładnie to samo: jak tylko zorientują się, kto jak lubi, nie marnują okazji, by do tego nawiązać, a boki przy tym zrywać.

Równać do hetero! Lepiej powtarzać niepotwierdzone bzdury o męskich wzorcach, które dziecko ma sobie wgrać w wewnętrzny twardy dysk niż pogodzić się z faktem, że rodzinę tworzą, tak po prostu, bliscy sobie ludzie. Tacy, którzy mieszkają razem, i tacy, którzy często się odwiedzają. I skąd to przekonanie, że wzorce wynosi się tylko z domu? Chciałoby się! Tymczasem dziecko idzie do szkoły, nawiązuje przyjaźnie i serio, serio – mnóstwo wpływu mają wówczas na nie rówieśnicy. Może więc martwmy się raczej o to, czy nasi znajomi wychowują swoje dzieci na wyrozumiałe, tolerancyjne i serdeczne zamiast martwić się o brak mężczyzny czy kobiety w domu?

Bo jedyny godny naśladowania wzorzec to ten, co szanuje, traktuje podmiotowo i wspiera. Bardzo bym chciała, by tacy byli polscy politycy. Bardzo tak nie jest. Póki co jedyne, co mogę zrobić, to napisać gniewną notkę.

Ale nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa w tym temacie.

 

 

Team Graff

O Agnieszce Graff jest głośno za sprawą nie tylko jej wieloletniej działalności feministycznej, lecz także wydanej właśnie książki „Matka feministka” i towarzyszącemu jej wywiadowi w Wysokich Obcasach. Wywiad, w którym Agnieszka wyraźnie mówi: nie chcę, by moja książka była atakiem na polski feminizm. Jednak pośrednio i w wywiadzie, i, jak podejrzewam w książce, Agnieszka opowiada o poczuciu opuszczenia przez to środowisko. Można by zaryzykować stwierdzenie: polski feminizm ma problem z matkami.

Na debacie w dn.27.05.2014 w siedzibie Agory prócz Agnieszki Graff pojawiła się Magdalena Środa i Teresa Kapela.

Agnieszka Graff zaczęła od tego, jak trudno być matką w Polsce. Likwidacja Funduszu Alimentacyjnego i przesunięcia świadczeń w obręb budżetu gminy sprawiła jednocześnie, że rzesze kobiet przeniesiono na granicę nędzy i ustawiono w roli petentek. Proces ten sprawił, że problem z egzekucją alimentów, wcześniej nie skutkujący wstrzymaniem świadczeń, teraz jest problemem wyłącznie osób, którym te alimenty się należą. Państwo podczas reform lat 90. i wczesnych 00 wyraźnie wskazało, że nie zamierza sobie zaprzątać swoich środków samotnymi rodzicami.

Jest jednak światło zmian w innej dziedzinie – polska męskość wreszcie zaczyna rymować się z opiekuńczością, a mężczyźni decydują się na urlopy rodzicielskie. To istotne, bo dzięki temu pracodawcy przestaną utożsamiać kobiety z dziećmi.

Magdalena Środa zwróciła uwagę na to, że jest nadal paląca potrzeba rozwijania akcji typu „Rodzić po ludzku” – w wielu zakątkach Polski kobietom podczas porodu nacina się krocze, co jest w większości przypadków niczym nie uzasadnionym zabiegiem obliczonym tylko na wygodę lekarzy przyjmujących poród. Jednocześnie zgłasza Środa zastrzeżenia co do przedłużania urlopu rodzicielskiego. Matka (bo przecież na razie to nadal jest matka) przesiadująca w domu z dzieckiem replikuje nie najlepsze status quo – no i nie każda matka ma potrzebę budowania tak silnej więzi z dzieckiem jak Graff.

Teresa Kapela zauważyła, że trudno się rozmawia o urlopie macierzyńskim czy rodzicielskim, skoro rodzina została z polityki socjalnej wykluczona. Już teraz ze świadczeń związanych z rodzicielstwem korzysta jedna trzecia, najwyżej połowa kobiet w tzw. wieku produkcyjnym. Kobiety, które nigdy nie pracowały zarobkowo powinny mieć prawo do takich samych świadczeń. Praca opiekuńcza jako nieopłacana nie jest doceniana. Nasze społeczeństwo żyje na koszt tych, którzy decydują się na dzieci.

Graff nawiązała do obaw Środy względem niedobrego status quo pod postacią przedłużania urlopu macierzyńskiego i spytała, czy broni ona kobiet przed wolnym rynkiem czy też może wolnego rynku przed kobietami. Otrzymała odpowiedź: ja pytam, jak to załatwić? Jak walczyć o prawa kobiet siedząc w domu i budując więź z dzieckiem?

  • Trzeba zrobić rewolucję (mówi Agnieszka Graff)
  • A żeby zrobić rewolucję, trzeba wyjść z domu (mówi Magdalena Środa)

Agnieszka Graff powtarzała, że kryzys pracy opiekuńczej wynika z praw neoliberalnego rynku. Opieką należy się podzielić – z państwem i mężczyznami. Wydłużony urlop macierzyński służy za pretekst do zamykania i tak niezbyt licznych żłobków, nie oznacza to jednak, że należy ów urlop skrócić. Raczej wypracować narzędzia dyscyplinujące pracodawców, by nie dyskryminowali kobiet. Należy im przypominać, że rodzice mają prawo do krótszego wymiaru pracy. Agnieszka przywołała przykłady z krajów skandynawskich – dzielenie etatów, telepraca, przyzakładowe żłobki i przedszkola; postawienie na wspólnotowy wymiar opieki, by polskie matki przestały mieć poczucie, że macierzyństwo to wyłącznie ich problem.

Magdalena Środa ponawiała pytanie, w jaki sposób to osiągnąć. Podaje za przykład pięcioosobową rodzinę, której trudno będzie obwieścić, że zostanie jeszcze bardziej opodatkowana. Dodatkowo ponad połowa przedsiębiorstw w Polsce to małe i średnie przedsiębiorstwa, które nie mogą sobie pozwolić ani na wyższe podatki, ani na puszczanie kobiet na urlopy.

Nie doczekała się riposty, że zatem druga połowa to korporacje, unikające opodatkowania w Polsce lub płacące żenująco niską stawkę. Remedium na część zgłaszanych zastrzeżeń byłoby uszczelnienie systemu podatkowego. W żadnym z krajów opiekuńczych nie było tak, że najpierw były bogate, a potem roztoczono socjal nad obywatelami. Infrastruktura opiekuńcza powinna iść w parze z umacnianiem paradygmatu wspólnotowości tej opieki.

Słowo podsumowania ode mnie: mimo bezdzietności z wyboru, jest mi bliższa postawa Agnieszki Graff. Jestem jednak zdania, że nie tyle feminizm ma problem z matkami, co ma go Kongres Kobiet, którego twarzą jest Magdalena Środa. Kongres, który wycofał się już ze wsparcia dla praw reprodukcyjnych. Wyjątkiem jest in vitro, ale i ono, jak sygnalizuje towarzyszka Lemingarnia, pomija szereg problemów związanych z prawami pacjentki. O tym być może napisze ona sama. Kongres, który wprawdzie pięknie wspiera przedsiębiorczość kobiet w regionach zagrożonych bezrobociem, nie daje za dużego wyboru tym kobietom, które naprawdę chcą urodzić i odchować dziecko z pełnym wsparciem państwa. Dla mnie pełnia praw reprodukcyjnych jest wtedy, gdy państwo wspiera swoich obywateli w każdej z decyzji – i o rezygnacji z dzietności (poprzez refundację antykoncepcji, rzetelną edukację seksualną i aborcją na życzenie), i o zostaniu rodzicem (czy to „siłami natury”, czy przy wsparciu in vitro z poszanowaniem praw pacjenta, czy poprzez adopcję).

(kawałek filmowej relacji można obejrzeć na profilu feminoteki)

Po rozwodzie

Zgodnie z danymi GUSu średnio co czwarte małżeństwo kończy się rozwodem. „Wprost„, powołując się na jakiś tajemniczy raport socjologów UŁ twierdzi, że wręcz co trzecie. Tym samym – rozwód jest zjawiskiem powszechnym, znamy rozwódki i rozwodników, dajemy prezenty ich dzieciom. Mimo to wokół rozwodu i porozwodowej opieki nad dziećmi nadal krąży sporo mitów, przesądów i pseudonaukowych bredni. O byciu rodzicem po rozwodzie rozmawiam z Ciekawym Człowiekiem z Internetu.

Szpro: – “Rozwód – przemyśl to” – nawołuje kampania Fundacji Mamy i Taty. Czy bywają rozwody nieprzemyślane?

Ciekawy Człowiek z Internetu: – Nie wiem, czy bywają nieprzemyślane rozwody. Nie sądzę, żeby istniało ich zbyt wiele w rodzinach, w których są dzieci i zależność finansowa jednego małżonka od drugiego. To jest bardzo trudna decyzja, pociągająca za sobą konsekwencje w każdej dziedzinie życia.
Na stronie kampanii Fundacji Mamy i Taty (warto zaznaczyć, że mimo neutralnej i sympatycznej nazwy jest to organizacja skrajnie ideologiczna) można przeczytać, że “wielu rodziców decyduje się na rozwód, by ich dziecko nie musiało patrzeć, jak żyją obok siebie bez miłości. Dla dobra dziecka postanawiają kulturalnie się rozstać. Tak rozpoczyna się cierpienie”. To kłamstwo – dziecko cierpi, żyjąc w nieszczęśliwej, niekochającej się rodzinie; małżeństwo nie zaczyna być przecież nieudane w momencie rozwodu. Może Fundacja Mamy i Taty powinna rozkręcić akcję “Ślub – przemyśl to”?


spot fundacji Mamy i Taty  zachęcający do przemyślenia rozwodu

– Na ile znam założenia fundacji Mamy i Taty, w ich światopoglądzie nie mieści się brak ślubu. W raporcie na swojej stronie otwarcie postulują ograniczenia w przyjmowaniu do przedszkoli dzieci samotnych rodziców, bo nie sprzyja to zawieraniu związków małżeńskich.  Jak długo trwało przemyślenie rozwodu u ciebie i twojej byłej żony?

  • Od decyzji o rozstaniu do formalnego rozwodu minęło prawie półtora roku, natomiast nie układało się nam długo wcześniej.

– Półtora roku to długi i chyba wystarczający czas na rozważenie wszystkich za i przeciw. Tym trudniejsza, gdy w małżeństwie są też dzieci. Jak to przekazaliście dzieciom?

  • Nie pamiętam samego momentu, nie mogła to być zbyt dramatyczna chwila. One też nie pamiętają, pytałem.
    Dzieci to oczywiście bardzo przeżyły.
    Jedno miało wtedy cztery lata, drugie sześć.

– Myślałam, że ustawiliście je w rządku i obiecaliście, że będziecie je zawsze kochać. A potem zapytaliście, kogo wolą.

  • Nie sądzę, żeby w ten sposób dokonywało się podziału opieki rodzicielskiej. Lawirowanie między wolną wolą dziecka a zapewnieniem mu jak najlepszej opieki może być trudne. Dziecko może przecież preferować rodzica bardziej permisywnego, bardziej tolerancyjnego dla jego wybryków, pozwalającego spędzać więcej czasu na rozrywkach czy dostarczającego więcej cukru w pokarmie.

Oczywiście były zapewnienia o miłości, ale ciekawym doświadczeniem rodzicielskim jest chybianie z przekazywaniem dzieciom ważnych informacji – myślisz, że powiesz coś wiekopomnego i istotnego, a reakcja dziecka świadczy o tym, że jemu już tego nie trzeba mówić. Patrzysz dziecku w oczy i mówisz powoli „tatuś i mamusia będą teraz mieszkać osobno”, a dziecko patrzy ci w oczy i powoli odpowiada „jesteśmy tego świadome”.

– Nic się przed tymi małymi spryciarzami nie ukryje, co?

  • Z drugiej strony nie chciały zaakceptować naszej decyzji bardzo długo.

– Liczyły na to, że się pogodzicie?

  • Tak, zwłaszcza młodsze.

Ciężko jest w ogóle opowiadać o odczuciach dzieci, bo cholera wie, jak one to przeżyły i czy to odchorowały. Zmiany w rozwoju dziecka są bardzo intensywne – to nie jest dorosły, po którym widać, że popadł w depresję.

– Koleżanki i koledzy dzieci jakoś to komentowały? Coś do was docierało z takich komentarzy?

  • Nie. Wiem, że dzieci rozmawiały z rówieśnikami, bo wracały z wiadomościami, że rodzice Zuzi też się rozwiedli.

– Czyli to, że rozwodzą się czyiś rodzice to dość normalna rzecz dla waszych dzieci, tak?

  • Było trochę dzieci z rozwiedzionych rodzin w przedszkolu. Widziałem, że dla moich fakt, że nie są jedyne w takiej sytuacji, był bardzo ważny. Nie wydaje mi się, żeby rozwód je jakoś naznaczył. Akcje takie jak kampania “Rozwód – przemyśl to” są chyba wyrazem sprzeciwu wobec faktu, że rozwód przestał stygmatyzować.

– Nadal stygmatyzuje samotne rodzicielstwo lub inny model opieki niż weekendowy tatuś. Skąd pomysł współdzielenia opieki?

  • Pomysł współdzielenia opieki był mój. Wiedziałem, jaki jest standardowy model ojcostwa post-rozwodowego i bardzo mi on nie odpowiadał. Nie chciałem być gościem, który bierze dzieci na weekend raz na dwa tygodnie i przez te dwa dni zapewnia im atrakcje, bierze do kina, na pizzę. To nie jest bycie ojcem, to jest namiastka.

– Jak twój model wygląda w praktyce? Dzieci mają dwa domy?

  • Mój model wygląda w praktyce tak, że dzieci mieszkają tyle samo czasu u mnie, co u mojej byłej żony. Stosujemy tzw. opiekę naprzemienną w modelu 2-2-3.

– Dwa tygodnie? Dwa miesiące?

  • Dni. Dwa dni powszednie u rodzica A, dwa dni powszednie u rodzica B, weekend u rodzica A, potem zmiana.

– O rety. Dzieciakom się nie miesza?

  • Co to znaczy „nie miesza”? Do toalety skręcają w lewo zamiast w prawo, bo u mamy tak jest?

– Właśnie nie wiem. Jak się głębiej zastanowię, to jest to dość naturalne, że np. pomieszkuje się u dziadków i nie ma konfuzji. Ale chyba takie pytanie – czy im się nie miesza – słyszysz dość często?

  • Słyszę i mogę odpowiedzieć co najwyżej, że nie zauważam u dzieci specjalnej konfuzji.

W Polsce taki model jest najwyraźniej w użyciu bardzo rzadko. W społeczeństwach zachodnich jest bardzo popularny. Tam pewnie rzadziej pytają, czy się miesza. U nas budzi to zdumienie, a najbardziej dziwi się branża psychologiczno-pedagogiczna.

– Wydawałoby się, że ta branża powinna być właśnie raczej na czasie…
Słyszysz zarzuty, że dzieciom dzieje się krzywda?

  • Słyszę i mówię wtedy cichutko, że mam tu taką metaanalizę Bausermana, z której wynika, że dzieciom w opiece naprzemiennej nie dzieje się krzywda, a oni mi na to odpowiadają, że trzydzieści lat doświadczenia w pracy z dziećmi pozwala im stwierdzić autorytatywnie, że dziecko musi mieć jeden dom.

– Metaanaliza, straszne słowo! Ja tu do pana z sercem, a pan do mnie z nauką! Chcesz opowiedzieć trochę o tej metaanalizie?

  • Według tego badania dzieci wychowywane na przemian przez oboje rodziców po rozwodzie są lepiej przystosowane społecznie niż dzieci wychowywane przez jednego rodzica.
    Wydaje się, że ewentualne straty wynikające z braku owego dogmatycznego jednego domu są pokrywane z nawiązką przez zyski z obecności w życiu dziecka obojga rodziców.

– A mówiono ci, że lepiej by je było np. rozdzielić, syn u ciebie, córka u mamy?

  • Jezu, nie, żadnych takich pomysłów „syn u ciebie, córka u mamy”! Mam wrażenie, że to byłoby najgorsze wyjście!

– W literaturze zdarzało się rozdzielanie bliźniaczek!

  • Ludzie różne straszne rzeczy robili w literaturze!
    Nie wiem, potencjalne krzywdy wywołane przez taki układ wydają mi się ogromne. Alternatywą dla opieki naprzemiennej było raczej pozostanie dzieci u mojej byłej żony. A ja miałbym być tatą co drugi weekend.

– A przekazanie stałej opieki nad dziećmi tobie?

  • Wbrew woli matki? Nie sądzę.

– Bardzo się szarpaliście przy rozwodzie?

  • Nasz rozwód był bardzo spokojny i bez szczególnych punktów spornych. Przyszliśmy do sądu z gotowym podziałem opieki nad dziećmi, podzieliliśmy bez kłótni majątek. To jest bardzo ważne w przypadku opieki naprzemiennej: dzieci przebywając z każdym rodziców, uczestniczą w ich konflikcie – jeśli taki jest. Żeby opieka naprzemienna się udała, musi być spełnione kilka warunków. Rodzice powinni wzajemnie się szanować, otwarty konflikt jest wykluczony. W systemie 2-2-3 dobrze też, żeby nie mieszkali zbyt daleko od siebie.

– Mieszkacie w jednym mieście?

  • Mamy do siebie na piechotę. Mieszkamy na tym samym osiedlu, na którym znajdują się też przedszkole i szkoła naszych dzieci.

– Czyli po prostu dzieciaki ze szkoły raz wracają do mamy, a raz do taty.

  • Dokładnie, przekazywanie sobie dzieci wygląda tak, że jeden rodzic odprowadza je rano do szkoły, a drugi je odbiera.

– Czy wtrącacie się sobie w wychowanie dzieci?

  • Nie. Nie udało się ustalenie różnych wspólnych zasad, wspólnych jadłospisów itd. W kwestiach dyscyplinowania dzieci, rodzaju dostarczanych im rozrywek czy w ogóle meblowania dzieciństwa zbyt się różnimy. Natomiast pewne podstawy światopoglądowe mamy podobne.

– Jakie argumenty za tym (poza „siedzę w branży i się znam”) przedstawiają zwolennicy podejścia, że dziecko powinno mieć jeden dom?

  • Nie dotarł do mnie żaden merytoryczny argument, poparty badaniami. To nie znaczy oczywiście, że takie nie istnieją.

– Nie jesteś uprzedzony?

  • Z kontaktów z branżą psychologiczno-pedagogiczną wyniosłem jak najgorsze wrażenie; wygłaszane przez nich opinie zalatywały frazesami.  Psychologowie, z którymi rozmawiałem, przedstawiali mi wizję rozwoju dziecka, która pasuje do naszych wyobrażeń o rozwoju dziecka: ładne, okrągłe zdania, bez popierania ich merytoryką. Dziecko musi mieć zapewnioną opiekę obojga rodziców, ale musi mieć stabilizację w postaci jednego łóżeczka, jednego biureczka – na pytanie „dlaczego właściwie?” odpowiadała mi cisza i uprzejmy uśmiech.
    Pani dyrektor przedszkola opowiedziała mi anegdotkę o chłopcu, którego rodzice tyle razy się przeprowadzali, że poproszony o narysowanie domu oddał białą kartkę. Taki był zazwyczaj poziom dyskusji.

– Psychologia i pedagogika to dziedziny, w której trochę pewnie liczą się też obserwacje własne. Tym łatwiej o tzw. confirmation bias.

  • Działa tu pewien bardzo niefajny mechanizm: jeśli dziecko sprawia kłopoty wychowawcze, mamy gotowego winowajcę. Jedno z moich dzieci zachowywało się agresywnie w przedszkolu, miało kłopot z opanowaniem emocji. W opinii pani psycholog winna była opieka naprzemienna. Drugie moje dziecko było grzeczne i nikt jakoś nie sugerował, że to zasługa takiej opieki.

– A nie jest tak, że generalnie rozwód jest stałym winowajcą?

  • Tak, rozwód jest stałym winowajcą, natomiast rozwód to rozlane już mleko, z tym się nic nie zrobi. Opiekę naprzemienną można zawsze zmienić, to jest coś, czym się można zająć, gdzie się można jeszcze wykazać aktywnością.

W czasie jednej szczególnie zaognionej dyskusji wyrzuciłem kiedyś takiej Sowie Przemądrzałej pytanie, czy zdaje sobie sprawę z tego, że jej opinia musi być dobrze ugruntowana i poparta jakąś merytoryką, bo konsekwencje takiej opinii mogą być dla dziecka i jego rodziny ogromne.

– I co ona na to?

  • Uprzejmy uśmiech. Dodała jeszcze, że zna kilkoro dzieci wychowywanych tą metodą i że to jakieś psychiczne wraki.

– Ja myślałam, że jesteś prekursorem tej metody w Polsce! Podała nazwiska albo przykłady ich wractwa?

  • Nie podała.
    Meta-analiza Bausermana też nie znalazła uznania w jej oczach: „proszę pana, nie jesteśmy w Ameryce”. To nie jest oczywiście reguła, zdarzyła się jedna psycholożka dziecięca, która nie robiła wielkich oczu na wieść o opiece naprzemiennej, tylko przeszła nad tym do porządku.
    Ale jedna pani profesor z tytułami wyrzuciła nas ze swojego mieszkania i kazała wrócić, jak przestaniemy torturować nasze dzieci.

– Muszę przyznać, że po tych doświadczeniach też miałabym złe zdanie o branży psycho-pedagogicznej.

  •  Wiesz, branża ta składa się z ludzi życzliwych i chcących jak najlepiej dla dzieci. Ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że coraz częściej kompetencję, statystyki i badania zastępują w niej: pełne błędów poznawczych opieranie się na własnym doświadczeniu, wróżenie z fusów i bezrefleksyjne powtarzanie komunałów.

– Etos nauki generalnie ma się nie najlepiej. Przykre, gdy takiej pseudonauki używa się, by dokopać rozwodnikom wychowującym dzieci.

  • Funkcjonowanie z dziećmi po rozwodzie jest pełne lęków, na ile tym dzieciom zaszkodziliśmy i co z ich problemów jest efektem rozstania, a co pojawiłoby się u nich i w pełnej rodzinie. Opieka naprzemienna dodaje jeszcze drugiego winowajcę. Dziecko nie chce jeść obiadów w szkole? To wina opieki naprzemiennej. Jest nieśmiałe i zamyka się w trudnych sytuacjach? To akurat przez rozwód. To generuje spory ładunek poczucia winy, które – przynajmniej częściowo – jest nieuzasadnione.

–  Co jest najtrudniejsze w opiece naprzemiennej?

  • Pamiętanie o kurtkach.
    Przy opiece naprzemiennej ważna jest logistyka. Komplety ubrań każdy rodzic posiada, natomiast są rzeczy, które występują w jednym egzemplarzu – obuwie, okrycia wierzchnie, zeszyty i podręczniki itp. Trzeba to ogarniać, sprawdzać pogodę, zostawiać w szatni kurtki przeciwdeszczowe.

– Czy masz jakieś wsparcie od strony organizacji czy instytucji pozarządowych?

  • Niestety, moim naturalnym sojusznikiem, najintensywniej lansującym w Polsce opiekę naprzemienną, są różne stowarzyszenia praw ojca, często epatujące paskudną mizoginią.

– Rozmowa o opiekującym się dziećmi ojcu generalnie jest trudna, bo jest to pole, w którym męskieumiejętności wychowawcze mężczyzn są niedoceniane i łatwo tę sytuację przenieść na ogólne „prześladowanie mężczyzn”.

  • Nie kryję, że w kwestii opiekuńczej jestem dużo słabszy od mojej byłej żony.

– W sensie braku wsparcia czy umiejętności?

  • W sensie umiejętności. Jestem jednak produktem systemu patriarchalnego.

– Któż z nas nie jest. Dziękuję za rozmowę.

Polska nie zasługuje na matki

Polska nie zasługuje na matki.

Mówiła o tym Elżbieta Korolczuk w Polityce ze znamiennie wyciętym fragmentem:

Burza przy okazji sporu o przywrócenie Funduszu Alimentacyjnego pokazała, że Polacy nie tylko nie akceptują macierzyństwa biednych kobiet, ale wręcz nim pogardzają, widząc w nim jedynie „produkcję bezrobotnych” i patologię. Szacunek dla Matki Polki nie przeszkadza internautom wzywać do sterylizacji biednych matek.

Pisała o tym Naima, posiłkując się pracą Izy Desperak. Serio, pokilkajcie w te linki, a ujrzycie niewesoły obraz samotnych, walczących o alimenty rodziców, którym pomocy odmawia się na każdym kroku.

Wydaje mi się, że o szacunek dla matek byłoby łatwiej, gdyby nie cykliczne nagonki: a to na sławetne wózkowe , a to na karmienie piersią w przestrzeni publicznej, a to na obecność dzieci gdziekolwiek poza domem, przedszkolem i placem zabaw. Oh wait, jakim przedszkolem, zamiast przedszkola mamy stadion przecież. Generał publiczny, poczytawszy i poklikawszy, dochodzi do przekonania, że kobiety rodzą dzieci na złość, na przekór i dla własnych niezliczonych profitów, już to, by chytrze wyłudzić becikowe i dwie flaszki soku ze wspólnego stołu, już to, by rozsiąść się z wózkiem, dzieckiem i pieluchą w przestrzeni przeznaczonej dla sterylnych biegaczy i smakoszy sushi. Do tego – korzystają z masowych zwolnień (to z kolei ładnie zdebunkował Wojtek Orliński), trzeba im ustępować miejsca w tramwajach (a one wstrętnie sadzają na tym miejscu dziecko!) i ogólnie ucinają sobie dwa lata wakacji od pracy, a potem jeszcze chcą mieć urlopy w tym samym czasie, co ich dzieci ferie.

Okropność. Czemu po prostu nie wyjadą na jakąś wyspę rodzić tam dzieci i nie zawracać nam głowy krzyczącym przychówkiem, karmiącym cycem i rozpychającym się wózkiem?

Trzeba wielkiej odwagi, by być matką w Polsce, w kraju, gdzie kult Matki Polki miesza się wdzięcznie z przeświadczeniem o osobistej odpowiedzialności kobiety za kondycję całej rodziny, naskórkową mizoginią i korwinistyczną wzgardą dla słabszych. Polko, masz urodzić. Ale, Polko, jeśli twoje dziecko będzie chore lub popadnie w konflikt z prawem, będziesz złą matką, a jeśli twój mąż odejdzie, wiń tylko siebie za niedoprasowane koszule, niedogotawne makarony i niedogolone okolice bikini. Generalnie jednak ródź, bo wy, baby, do niczego innego się nie nadajecie, ale trzeba było użyć gumki, a nie teraz płakać i żądać półtorametrowego chodnika i kibla z przewijakiem. Myślicie, że przejaskrawiam, by notka była zabawniejsza?

(nie zamazuję nazwisk – komentatorzy pisali na publicznym fanpejdżu i z całą pewnością nie wstydzą się podpisać)

946651_497189443700889_755181844_n

Nie, droga Elizo, matki nie są takimi samymi pasażerami: muszą mieć przez cały czas odprawy i czekania na lotnisku oczy dookoła głowy, uspokajać dziecko, które prawdopodobnie prędzej czy później popadnie w ten stan zmęczenia i przestrachu, który da efekt w postaci płaczu, pilnować bagaży, bramki i godziny. Sama podróż, nawet pojedynczo, potrafi być nie lada stresem, a co dopiero z małym, irracjonalnym, wymagającym opieki towarzyszem.

Skoro żądasz lepszych miejsc niż ktoś od ciebie słabszy i wymagający wsparcia, to trzeba było pomyśleć przed wejściem na pokład i kupić bilety w droższej klasie. Albo w ogóle mieć własny samolot, bo do przebywania w grupie z tą empatią się nie nadajesz.

1.1

O karmieniu publicznym miałam ze dwie notki, odeślę też znów do Naimy;  nie będę się więc przesadnie powtarzać: jak ci nie pasuje, odwróć wzrok. Serio wolisz słuchać wrzasku głodnego dziecka niż zobaczyć przez ułamek sekundy kobiecą pierś? Ale serio, czemu tak nienawidzisz kobiet? Większość z nas wstydzi się nagości na tyle, by nie epatować piersią publicznie chyba, że naprawdę nie ma już innego wyjścia. Wińcie raczej właściciela lokalu, który nie zadbał o miejsce dla matki z dzieckiem. I nie, nie chcę słyszeć, że z dzieckiem się do lokalu nie chodzi. Do tych przyjaznych rodzicom jak najbardziej. Bycie matką to nie jest śmiertelna i przeraźliwie zakaźna choroba, by spędzać ten czas na kwarantannie w domu.

Nie, Polska nie zasługuje na matki.

 

Za pomysł na tytuł i screeny z dyskusji dziękuję opiekunce fanpejdża „Prawo Wyboru jest dobrem osobistym”

 

Grzeczna

Grzeczne dziewczynki będą bite przez całe życie.

Dzięki uprzejmości cudemodzyskanegokuzyna Gregolca weszłam w tymczasowe posiadanie Grzecznej duetu  Gro Dahle (tekst) i Sveina Nyhusa (ilustracje). Zgodnie z blurbem na stronie wydawnictwa Ene Due Rabe, książka opowiada o małej Lusi, która była miła, cicha, czyściutka i grzeczna. Kolejne strony, pisane genialnie prostym językiem, w nieco skandującym rytmie (upatruję tu dużej zasługi tłumaczki, Heleny Garczyńskiej), kontrapunktowane szalonymi, pięknymi ilustracjami ukazują jednak, co dzieje się z grzecznymi dziewczynkami.

Nie, Lusi nikt nie bije. Lusia po prostu – znika. Szczęśliwe zakończenie zawdzięczamy tylko temu, że bohaterka wpada w gniew.

Lektura obowiązkowa dla wszystkich dziewczynek w Polsce. Chłopcom też się przyda.

Naszym grzecznym dziewczynkom pomaga bardzo niewiele osób, a przez dlugie lata trenowane do grzeczności były tak, że i na wybuch gniewu  nie ma zbyt wielkiej nadziei. Przez dziewięć miesięcy tkwiły w ścianie jak Lusia, czekając, aż dorośli zauważą ich nieobecność.

Tyle bowiem czekaliśmy na decyzję rządu w sprawie podpisania konwencji o zwalczaniu przemocy. Opór w środowiskach konserwatywnych budziło zwłaszcza stwierdzenie, że przemoc ma płeć, a sprawcami przemocy domowej i gwałtów są w 95% mężczyźni. Zgodnie jednakże z dyrektywą o minimalnych standardach dla ofiar przestępstw (Dyrektywa 2012/29/EU) ofiary przemocy ze względu na płeć – głównie kobiety, ale też osoby transseksualne – są wymienione w grupie szczególnie narażonej na ryzyko bycia ofiarą przestępstw. Wystarczy zdjąć z oczu klapki, a z głowy wyjąć przekonanie, że zła Unia chce zamachnąć się na świętą katolicką heteronormatywną rodzinę, by pojąć, że dyrektywa podyktowana jest czymś więcej niż widzimisię.

unijny żandarm szuka heteryków do dania im w pysk

Potwierdzają to zresztą liczby cytowane przez Sergia w jego notce.

Świętość i integralność rodziny, tak spędzająca sen z powiek produktom gowinopochodnym, zostanie naruszona przez zapis w swoim zamierzeniu mający chronić ofiary przemocy. Zgodnie ze znowelizowaną ustawą, sprawca przemocy domowej będzie bowiem zobowiązany do opuszczenia mieszkania – dzięki czemu jego ofiary wreszcie będą mogły spać odrobinę spokojniej. Jestem zdania, że to dobra alternatywa dla trwania w dysfunkcyjnym układzie rodzinnym, codziennym lęku i maskowaniu siniaków makijażem.

Niestety, jestem daleka od entuzjazmu. Widzę, że rząd decydując się na podpisanie konwencji wykonał doskonale pozorny gest. Po pierwsze, ratyfikacja może odwlec się w czasie. Dla przykładu, konwencja ONZ o prawach niepełnosprawnych czekała 5 lat na ratyfikację. Jest wysoce prawdopodobne, że nie dojdzie do niej zatem za bieżącej kadencji. Może po prostu musi jeszcze kilka Katarzyn Figur uciec z domu, a kolejnych 150 kobiet cicho skonać pod butem czy pięścią kochającego męża, by ktoś się opamiętał?

Po drugie zaś, dodano zupełnie zbędne oświadczenie, że Polska będzie stosować konwencję zgodnie z zasadami i przepisami konstytucji (przepisy konstytucji stoją ponad prawem międzynarodowym). Jest to w mojej opinii sygnał, że odmawia się przyjęcia informacji o strukturalnym i powszechnym charakterze przemocy wobec kobiet. Przeciwdziałanie jej będzie się zatem odbywać z pominięciem kwestii genderowych, czyli w sposób wyłącznie doraźny, bez odrobiny niezbędnej refleksji nad rolami, jakie rozpisuje płciom społeczeństwo.

Tymczasem przecież przekonanie o różnicach między płciami na poziomie emocjonalnym i behawioralnym jest powszechne, wzmacniane zresztą przez durne neuroseksistowskie dziełka o mężczyznach z Marsach, a płci z mózgu. Lusie są grzeczne, bo wszyscy chcą, by były grzeczne.

Na szczęście, gdy Lusie wpadną w gniew, potrafią nie tylko same uwolnić się ze ściany, ale także pociągnąć za sobą inne dziewczynki, które także mają dość.

(dobrym początkiem jest zapoznanie się z tymi artykułami)

ilustracje zaczerpnięte z bloga Sveina Nyhusa

Gdakanie profesora

Obawiam się, że nie uniknę komentarza o zmianie, jaką przechodzi Przekrój. Z zadowoleniem przyjęłam Kurkiewicza i nagły skręt w lewą stronę, bo przez chwilę miałam nadzieję, że wreszcie pojawiło się pismo dla mnie. Niestety, z numeru na numer uświadamiałam sobie, że sami Dryjańska z Sergiem nie zrobią tygodnika czytalnym: dział kulturalny kulał publikując tak kuriozalne recenzje jak ta o porównaniu Batmana do Chrystusa, felietony Piątka były przeraźliwe, a przez całość przebijał smutek niedopłaconych dziennikarzy i brak spójnego pomysłu. Wisienką na torcie były harce Karaś i Witkowskiej, sprowadzające czasopismo do poziomu Kwejka. Co miałoby sens, gdyby nie jednoczesny antycelebrytyzm autorek: zamiast pobratać się z prekariuszami, którzy ależ oczywiście, że czytają Kasię Tusk, pudla i tumbrle z fociakami celebrytów pretensjonalne doktorantki wyraźnie zakreśliły linię podziału między nimi a plebsem.

Przez bliskie mi internety przetoczyła się dyskusja, jakie lewicowe czasopismo powinno być – oraz, co jest nie tak z polską lewicą, że nie umie go stworzyć. Adam Ostolski postawił tezę, że gubi nas nadmierny krytycyzm, że brakuje nam kibicowskiej lojalności, jaką miewają czytelnicy z prawej strony – i pewnie coś w tym jest. Czyta się Wyborczą czy Politykę z braku laku, mając jednak świadomość, że nie są to lewicowe czasopisma – i jednocześnie krytykuje się Przekrój czy Krytykę Polityczną za każde niedociągnięcie, chociażby właśnie za oddalenie od tego, co ogląda/ czyta przeciętny odbiorca, bo prócz dyskusji tęgich głów musiałoby w takim medium znaleźć się miejsce na komentarz popkulturalny.

Moją tezą jest to, że miejsce na porządną publicystykę z udziałem lewicujących dziennikarzy jest, media jednak wolą – w dyktacie sprzedaży i klikalności – kłaść się pośrodku i raz dać Dunin, a raz Kukizowi. InżMru kiedyś wskazywał, że aby były strawne dla jak największej ilości ludzi, muszą być nijakie, takie, że w miarę wszyscy po to sięgną, choć stuprocentowo zadowolonych będzie niewielka ilość. Mam jednak wrażenie, że do tej nijakości, miałkości, prawdopośrodkizmu trzeba zacząć wkładać treść, która będzie zawierać jakieś silniej zarysowane stanowisko.

UKRYTA PRAWDA POŚRODKU

Weźmy dla przykładu Ukrytą Prawdę: dwie dziewczyny, będące w trzyletnim związku wymyślają, że jedna z nich musi dać się bzyknąć na imprezie, by mieć dziecko – adopcja nie wchodzi w grę, in vitro także. Wtem! jednej z nich spodobało sie z facetem, zaczyna się z nim spotykać, druga, pomimo, że była tą bardziej pragnącą dziecka, nakręca spiralę zazdrości. Bogna, lat 30, mówi między innymi „zarabiasz 1600 złotych brutto, i to dzięki mnie masz tę pracę, to ja nas utrzymuję, więc należy mi się odrobina szacunku”.
Fun fact: mają krzyżyk nad drzwami wejściowymi.
Kasia, lat 25, ta, która poszła z facetem – była z dziewczyną, bo nie trafila na dobrego faceta; została zgwałcona przez dwóch typów jak miała 16 lat. Ostatecznie jednak zachodzi w ciążę, ale w międzyczasie rozstaje się z Bogną i nie wie, jak sobie poradzi. „Ja cię naprawdę kocham” – klaruje Piotr, dawca nasienia. – „daj nam szansę, chcesz, żeby dziecko się wychowywało w rozbitej rodzinie?” (pewnie, niechby pił, niechby bił, byleby był). Magda, lat 32, przyjaciółka głównych bohaterek, mąci i jest zadowolona, że dziewczyny się rozstały, wręcz ostatecznie podrywa Bognę. Piotr, niekiedy zmieniający się w Michała, lat 27, cieszy się, że Kasia nie popełniła tego błędu, jakim jest aborcja, zaś w następnym odcinku kobieta, która dowiedziawszy się, że mąż ma romans z kobietą o dużym biuście decyduje się na operację piersi.

To nie jest program leżący pośrodku. To jest program podszyty homofobią „lesbijka to ta, której nikt porządnie nie przeleciał” oraz mizoginią: kobiety w tym odcinku są złe (ukrywając początkowo przed Piotrem jego rolę, odbijając sobie dziewczyny, wreszcie: same nie wiedzą, czego chcą: najpierw dążą do ciąży, by potem jednak rozważać, oh noes, aborcję). Zakładam, że nie był to świadomy przekaz, lecz scenarzystom, idącym utartym schematem, taki się ułożył, bo tak im się zdało cool. To takie naskórkowe fobijki, które daje się dość łatwo odskrobać. Sam fakt ruszenia tematu lesbijek starających się o dziecko pewnie dał w tabelce odpowiednią ilość punktów odwagi. A cóż szkodziło odpuścić sobie historię o gwałcie (zamiast tego dołożyć kwestię „kocham człowieka, nie jego płeć”), cóż też szkodziło wywalić rozbijającą związek dziewczyn Magdę, a zamiast tego dać zwykłe rozstanie z wypalenia związku.

Temu odcinkowi Ukrytej Prawdy wystarczyłoby zatem parę poprawek, by nie kłuł mnie w moje lewicowe serduszko, a sądzę, że nadal byłby strawny dla masowego odbiorcy.

WYKŁAD Z BALKONU

Tak wygląda kwestia programów, jakie ogląda się jednym okiem siadając do kolacji. Gorzej, gdy w mejnstrimowym medium, jakimi chyba jednak są Tok FM i Wysokie Obcasy zasiada filozof i machając tytułem dzieli się zbalkonowymi obserwacjami socjologicznymi. Mowa, oczywiście, o profesorze Mikołejce, który postanowił wydzielić gang Wózkowych spośród młodych matek.

To ich durne puszenie się świeżym macierzyństwem, które uczyniło z nich – przynajmniej we własnym mniemaniu – królowe balu. Patrzę więc, jak to idą i gdaczą, jak stroją fochy, uważając się za Bóg wie co. Jak pytlują nieprzytomnie, gdy tymczasem ich potomstwo obrzuca się piachem albo wyrywa sobie nawzajem włosy. Jak rozkoszują się własnym klekotem i wrzaskiem swych pociech.

Anna Dryjańska w kolejnej rozmowie w Tok FM mówi: „Dawno nie czytałam tak naładowanego wstrętem i pogardą tekstu…”. Ja też. Nie chcę wchodzić w adpersony, zastanawiać się, czy i jaki Mikołejko ma problem, rozstrząsać kwestię jego wieku czy sukcesów życiowych. Ważną kwestią jest to, że młodym matkom w Polsce jest ciężko. Nie ma miejsc w przedszkolach, nie ma gwarancji pracy, zasiłki i alimenty są śmiesznie niskie oraz nieszczególnie przykłada się wagę do edukacji kobiet, by umiały te świadczenia egzekwować. Oczywiście: daleko nie wszystkie, są i te zamożne i/lub freelancerki – ale to nie o nich Mikołejko pisał. Pisał o zwykłych, średnio- i niezamożnych mieszkankach Warszawy, które zamiast mieć oczy utkwione wyłącznie w dziecku mają czelność z wyjścia z dziećmi zrobić spotkanie, przejawiać aktywność towarzyską, dawać dzieciom luz i odrobinę zaufania przy zabawie. A wszystko to pod balkonem profesora, który, czego dowiadujemy się z wywiadu, jest lepszym narzędziem badawczym niż metodologie opracowane przez socjologów (wprawdzie Mikołejko myli socjologów z antropologami, ale i nie do końca to jego wina, skoro specjalistów od nauk społecznych reprezentuje np. Pawłowski).

Zatem w tekście Mikołejki przewija się i zadziwiająco silna niechęć do kobiet „Jak to idą i gdaczą”, jakie zdehumanizowanie, jaka wzgarda dla tematów ich rozmów), i niechęć do płodności jako takiej („znaczna część polskich kobiet swoją rolę społeczną widzi tylko w dwóch aspektach. Jednym jest, nazwijmy to, żeby nikogo nie urazić, płodzenie. Albo urządzanie sobie życia przy pomocy określonych organów, czy części ciała”, no suki po prostu, powiedziałby pan profesor, ale filozofowi pewnie nie wypada; tylko by się mnożyły) i kompletna, bezbrzeżna ignorancja na temat tego, co ma wpływ na demografię. Dodatkowo, w rozmowie w Tok FM z Elżbietą Korolczuk, jest agresywny, nie słucha racjonalnie argumentującej, spokojnej rozmówczyni, a już absolutnią biel przed oczami miałam, gdy w pewnym momencie profesorowi opadły brudne majty: „Proszę mnie nie wpuszczać w kanał ironii, bo przyłożę!” – zagroził.

Och, kochany profesorze, właśnie się sam wpuściłeś w kanał, grożąc pobiciem na antenie ogólnopolskiego radia.

Chciałabym mieć nadzieję, że rozmowy z Mikołejką i Dryjańską to fragment większej polemiki, jaka powinna zaistnieć: że Mikołejko jako wyraziciel tych powierzchownych uprzedzeń (młodych matek się nie lubi, bo krzyczą tymi dziećmi i miewają przywileje, a tekstów o tym, po co danej grupie społecznej przywileje też jest nie za wiele) to tylko taki trollik, który sprowokuje Wysokie Obcasy do zajęcia konkretnego stanowiska.
Potwierdza to zresztą kolejny tekst w tym temacie.

Mój tata, który jest bardzo rozważny, zresztą dzięki czemu za komuny zawsze mieliśmy i różne wędliny, duży wybór różnych gatunków mięsa, środków piorących, mówi, iż nie należy w tej sprawie głośno mieć żadnych wiążących opinii. I ma tutaj rację. Ponieważ teraz wszyscy są nagle ważni, demonstracyjnie wypowiadają swoje zdania, a potem już tacy mądrzy nie będą. I tutaj ma rację. Jak więc ktoś cię zapyta, za kim jesteś, dobrze ci radzę, Andrzej, powstrzymaj się od ostentacyjnego uważania czegokolwiek. Bo na tym się można przejechać.

(Dorota Masłowska, Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną)

Bowiem, wbrew temu, co twierdzi Tomasz Piątek w Krytyce Politycznej, polskie społeczeństwo nie jest jakieś skrajnie prawicowe. Jest dość nijakie, bo tego się uczy z telewizji i prasy.

Wystarczy zacząć zajmować stanowisko, a miejsce na lewicę się znajdzie.

Mamuśki i prezeski

O problemie dzietności w pracy nieco wspominałam w zeszłym roku, chociaż wówczas koncentrowałam się raczej na tak przyziemnych kwestiach jak letnie terminy urlopowe i dyskryminacja singli. Od tego czasu zmieniłam miasto, relationship status, zespół, w którym pracuję i prawdopodobnie również w tym czasie coś myślałam, bo hejt na dzieciatych w pracy, z jakim wówczas (uważam, że mężnie) walczyłam zszedł ze mnie prawie całkiem. Nie bez znaczenia jest fakt, że dzielę korpozagródkę z dziewczynami prawie bez wyjątku wychowującymi co najmniej jedno dziecko, a jedna z nich od niedawna spodziewa się następnego.

Wspominam o tym dlatego, że Wysokie Obcasy nie odeszły od swojej polityki antagonizowania pracowników i postanowiły tym razem przypuścić szturm na kobiety w ciąży, które biorą zwolnienia. Ciąża to nie choroba, grzmi jedna z czytelniczek, pani Ewa, matka dzieciom i babcia wnukom, więc przypuszczalnie doświadczona w kwestii ciąż. Niestety, jest także doświadczona w prowadzeniu firmy, wskutek czego możemy na jej przykładzie zaobserwować mocne neoliberalne ukąszenie.

„I nie wstydzą się tej choroby” – dodaje ze zgrozą (wait waht, dlaczego jakakolwiek choroba miałaby być powodem do wstydu) – „młode kobiety, które powinny się rozwijać (bo taki jest ich wielki, zbiorowy obowiązek) i umacniać na rynku pracy (bo nie będziesz mieć bogów nad rynkiem pracy, jak ocenia Jeremi Mordasewicz) siedzą bezmyślnie w domu (bo jak wiadomo, zajmowanie się domem to sama bezmyślna przyjemność i właśnie dlatego zmywam raz na tydzień), w ogóle ich nie obchodzi co z firmą (a to nie jest przypadkiem zmartwienie prezeski?), kto przejmie ich obowiązki (jak wyżej). Nie znają chyba słowa lojalność, rozwój itp „(znają, znają, tylko są lojalne wobec bliskich, a nie pracodawcy, który nie potrafi zadbać o to, by pracowały tylko 4h, jeśli ich praca wymaga stałego użycia monitora ekranowego).

„Co robią w trakcie tej ciężkiej choroby kobiety?” – fantazjuje dalej czytelniczka, a ja się zastanawiam, czy gdy ona idzie na zwolnienie, a pewnie przecież czasem idzie, ktoś zadaje jej to pytanie. „Pewnie nie chodzą na spacery, ale leżą na kanapach wpatrując się w ekran telewizora albo spacerują po galeriach handlowych…”, bo, jak wiadomo, obowiązkiem kobiety w ciąży jest fitness, zdrowa dieta i produktywne wchłanianie poradników traktujących o chowie osesków. Wyprawka kupi się sama, a od braku telewizji jeszcze nikt nie umarł. Rozrywki zresztą już miała dość, teraz powinna być stateczną matką.

Ciąża to nie choroba, ale ja na przykład wiem, jak się czuję w dzień po ciężkiej migrenie, ataku bezsenności lub zatruciu. Nie wyobrażam sobie jechać przez pół miasta (nawet wieziona przez kochającą żonę lub męża) w stanie porannych mdłości. Nie wyobrażam sobie ważyć kilka(naście) kilo więcej niż zwykle i wychodzić z domu w sakramencki upał lub śnieżycę. Dlaczego w takim razie rzeczona czytelniczka zarzuca kobietom wyłudzanie zwolnień i żąda kontroli zusowskich?

„A potem jest urlop macierzyński, wychowawczy…. i jak wrócić do pracy kiedy się zwyczajnie nie nadąża?”, martwi się fałszywie i nieinterpunkcyjnie nasza czytelniczka, zapominając, że to także problem pracodawcy, by przeszkolił po urlopach.

„I ta postawa roszczeniowa! Niezwykła wprost! Jestem w ciąży i jestem świętą krową!”
I ta postawa roszczeniowa, niezwykła wprost. Prowadzę firmę i żądam, by kobiety, skoro już muszą w te ciąże zachodzić, czuły się w nich śpiewająco, pracowały do dnia rozwiązania, a powróciwszy z wychowawczego, przez osmozę wchłonęły wszelkie nowinki w branży.
Nie nazwę publicznie innej kobiety krową, nawet w tym związku frazeologicznym, ale radziłabym pani Ewie przemyśleć kwestię swoich kompetencji jako osoby prowadzącej firmę, skoro zupełnie oczywiste w stanie ciąży przywileje budzą aż taki jej sprzeciw (stawia w liście za wzór swoje córki, które pracowały w czasie ciąż i były ogólnie pożyteczne; oczywiście gratuluję udanych, ambitnych córek, szczerze, ale sama swojej koeżance z zagródki radziłam iść na zwolnienie: spędzała w środkach komunikacji miejskiej tyleż czasu, co w pracy, a nie czuła się dobrze, i z uwagi na aurę, i z uwagi na własne problemy zdrowotne).

„nie chce mi się (już mi się nie chce) wkładać swój czas, energię i… pieniądze w młode prawniczki, które za moment będą ciężko chore… na ciążę. Przepraszam feministki teoretyczki.”

Nie wiem, co do tego mają feministki teoretyczki, ale gdy widzę taki feminizm praktyczny, jaki stosuje pani Ewa, to wysiadam.

Dam maleńki disklajmer przez wzgląd na znajomych młodych przedsiębiorców, o których wiem, że nie są biznesmenami z lat 90. ani tym bardziej takimi praktycznymi feministkami jak pani Ewa: wiem, że w małej firmie, w zespole ze ściśle podzielonymi zadaniami długie zwolnienie destabilizuje pracę. Ale na powiadomienie pracodawcy o ciąży i zamiarze wzięcia L4 jest czas. Jeśli szef nie jest wąsatym ciulikiem w mokasynkach, troska o zastępstwo, zaryzykuję to stwierdzenie, przyjdzie nawet całkiem naturalnie. Jeśli „Z tych 11 kobiet aż 9 na wiadomość, że są w ciąży natychmiast zachorowało!”, z dnia na dzień, bez poczucia obowiązku scedowania swoich zadań, to nie one robią coś nie tak.